niedziela, 29 grudnia 2013

Babia Góra 28 grudnia 2013

Dzisiaj rano otworzyłam oczy i naprawdę do mnie dotarło, że przeżyłam wczorajszą wycieczkę. Przez chwilę na szczycie wcale nie byłam tego taka pewna. Ale po kolei. Na Babią wchodziliśmy chyba po raz piąty - trzy razy w okresie letnio-jesiennym (przez Perć Akademików), dwa razy w zimie (przez Bronę).  Wejścia zimowe służą wyłącznie jako trening i wypróbowanie ekwipunku przed jakąś inną górą. Poprzednie wejście zimowe było przed zdobyciem Mont Blanc w 2002 roku (to ostatnia góra zdobyta dawniej o której napiszę), potrzebowaliśmy bowiem przetestować kupione specjalnie na tę okazję odzież, buty i raki. Znajomi bardziej od nas wychodzeni po górach radzili przed Alpami trenować  na Babiej zimą. Twierdzili, że to w zupełności wystarczy. Po fakcie przyznałam im rację - warunki wspinaczkowe bardzo podobne, choć oczywiście na Mont Blanc znacznie lepsza pogoda. Różnica dotyczyła jedynie objawów choroby wysokościowej. Mając to w pamięci postanowiliśmy zaliczyć Babią przed planowanym na przełomie stycznia i lutego zdobyciem Kilimandżaro. Z Kili jest taki problem, że najpewniejsza pogoda jest w porze suchej, kiedy u nas zima. Komplikuje to nieco możliwości przygotowania się do tego trekkingu - dni krótkie, bywa, że w górach mnóstwo śniegu. Jesteśmy też po głównym urlopie, więc pracując ciężko znaleźć czas, możliwe są tylko jednodniowe wypady. Korzystamy z tego, że w tym roku zima się spóźniła i spacerujemy po Beskidach. No i oczywiście chcieliśmy wejść na Babią, mając nadzieję, że obędzie się bez raków. Wybrałam sobotę 28 grudnia. Zapowiadana była słoneczna pogoda, a halny ustał dzień wcześniej. Chcieliśmy wypróbować nasze ubranie przy wietrze i niskich temperaturach, ale nic z tego - temperatura sięgnęła 13 stopni na Krowiarkach. Natomiast słuchając radia w trakcie drogi dowiedzieliśmy się, że w góry wrócił halny i mocno wieje. Na parkingu na przełęczy Krowiarki przywitało nas okropne błoto i parkingowy (cały dzień 10 zł). Spacer do Markowych Szczawin bez problemów, choć zaskoczyła nas ilość drzew wyrwanych z korzeniami tarasujących szlak, było trochę gimnastyki przy pokonywaniu przeszkód (nad, pod - wszystkie techniki przerobione). W schronisku kupiliśmy herbatę (5 zł sztuka) i zjedliśmy śniadanie. Ubraliśmy zewnętrzne spodnie chroniące przed wiatrem i w drogę. Wejście przez przełęcz Brona początkowo zgodnie z przewidywaniami - śnieg miękki, szlak dobrze wydeptany, bez oblodzeń. Wyjście z lasu na przełęcz od razu przywitało nas mocnymi podmuchami wiatru, ale tego się spodziewaliśmy i absolutnie nas to nie zniechęciło. Na początku podchodzenia wiało naprawdę mocno, ponieważ jednak mijali nas turyści schodzący w dół, sądziłam, że przeszli oni przez wierzchołek więc i my możemy (teraz nie wiem, czy aby oni nie zawrócili). Po przekroczeniu granicy lasu dosłownie zmiotło nas ze szlaku.  Posuwaliśmy się powoli mocno pochyleni ku ziemi. Momentami podmuchy były tak silne, że nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. Wiatr przesuwał mnie niebezpiecznie w stronę stromego zbocza z Percią Akademików, jedynym wyjściem było przykucnięcie i przeczekanie. Coraz trudniej jednak przychodziło pokonywanie siły wiatru i próby pionizacji. Kaptur z kurtki zdecydowanie był za luźny więc praktycznie nie trzymał się na głowie, nic więc dziwnego, że sporo przed szczytem straciłam czapkę. Starając się ograniczyć straty schowałam okulary do bezpiecznej kieszeni wewnętrznej. Wiatr przybierał na sile (moim zdaniem Ksawery może się schować), widoczność była żadna, bo oczywiście byliśmy w chmurze. Szłam więc prawie na oślep, bez czapki z włosami kompletnie potarganymi i uporczywie spadającymi na twarz. Na ten widok mój mąż zarządził odwrót. Bywało, że w górach musiałam się poddać, ale na Babiej Górze! Nigdy. Pocieszało mnie, że jednak paru śmiałków wychodziło z nami (nie wyobrażałam sobie aż takiej zbiorowej rzezi) no i wiedziałam, że po przejściu szczytu z drugiej strony zawsze wieje mniej i dość szybko dochodzi się do kosodrzewiny. O przejściu Lodowej Przełęczy (a właściwie przeczołganiu) nie ma co pisać, sama nie wiem, ile razy wiatr przewracał mnie na ziemię. Przeżyłam tylko dlatego, że nie był to zimny wiatr i miałam jakąś szansę bez czapki (kaptur nadal nie chciał trzymać się głowy). Ostatnie metry przed kamiennym schronem szłam na czworakach.... a tuż przed nim wiatr przygwoździł mnie do ziemi i za nic nie byłam w stanie się ruszyć. Dwóch chłopców, którzy już stali pod osłoną muru widząc moje próby podniesienia się ruszyli z pomocą i wreszcie stanęłam na szczycie. Po chwili za schronem pojawił się mój mąż. Chłopcy przyszli od strony Sokolicy i trochę się dziwili mojemu stylowi zdobywania góry. Po krótkim opisie trochę im miny zrzedły ale twardo ruszli w drogę. Myślę, że może poszło im lepiej z powodu różnicy na masie ciała. Widać to było między mną a mężem, bo choć nie dzieli nas przepaść to miałam wrażenie, że moim organizmem wiatr rzucał bardziej. Szybko ruszyliśmy w dół. Zaraz za szczytem pobłądziłam i rozpoczęłam zejście do Lipnicy, mąż się szybko zorientował, dopytaliśmy jeszcze turysty który stamtąd właśnie wchodził. Początkowo zejście równie ciężkie jak wchodzenie, nisko przy ziemi. Jednak z każdym metrem w dół wiało mniej, na linii kosodrzewiny kaptur wreszcie zaczął trzymać się głowy. Dalsze schodzenie bez trudności. Przewiało mnie okropnie, o dziwo, nie zmarzłam. Bilans strat: dwa siniaki, przecięte spodnie  zewnętrzne (do naprawy), jedna czapka. Korzyść - niewątpliwie nowe doświadczenie w górach (zdobywanie Babiej "na czworakach"), choć nie wiadomo - śmiać się czy płakać. Chyba szybko na Babią Górę nie wrócimy.


sobota, 30 listopada 2013

Dolomity 2003 dzień 5 - góry Plose

To był chyba najsympatyczniejszy ranek w trakcie wyprawy. Byliśmy wyspani, najedzeni no i oczywiście coraz bliżej było do łazienki i wygodnego spania. Ostatnie pasmo górskie które przeszliśmy najbardziej przypominało nasze góry - mniej białych skał, więcej zielonych łąk i drzew, gdzieniegdzie nawet pasające się krowy. O schronisku Rif. Plose (ostatnim na naszym szlaku) niestety nie mogę powiedzieć nic dobrego. Gości garstka a mimo to niespecjalnie chciało się komukolwiek wysilać. Najpierw drobiazgowe ustalanie menu przy przechwałkach na temat znajomości języka angielskiego i przyjacielskim poklepywaniu po ramieniu. Potem prysznic, jeśli dobrze pamiętam chyba na żetony (jakbym była w Szwajcarii). Ciepła kolacja okazała się naleśnikami oraz deseczką z serami i  prosciutto (tyle jeśli chodzi o znajomość języków obcych). Na szczęście pozwolono nam spać w osobnym pokoju, ale chyba tylko dlatego, że oprócz nas była tylko jeszcze jedna para.  Fajne też było śniadanie - dla turystów dwa stoliki z masłem i chlebem, dla właścicieli (zaszczycili nas wspólnym posiłkiem) stół z wędlinami, serami i dżemami. Oczywiście znad salami gospodarze nieustannie przyjacielsko szczerzyli do nas zęby.
Ze schroniska zeszliśmy do szosy i próbowaliśmy złapać okazję do stacji kolejowej w Bressanone (Brixen). Niestety ruch był mały i nikt się nie zatrzymał, podwiózł nas dopiero samochód dostawczy ze schroniska, które rano opuściliśmy. Czekając na pociąg zauważyliśmy obok parę mężczyzn przepakowującą plecaki. Chwilę odpoczywali po czym ruszyli w stronę autobusu. Chyba z powodu zmęczenia nie od razu dostrzegłam, że na ławce zostawili gruby portfel z pieniędzmi i kartami kredytowymi. Próbowaliśmy ich odszukać, ale niestety bez powodzenia. Oddaliśmy więc zgubę w kasie biletowej, co wywołało spore poruszenie. Słyszeliśmy kilkukrotne nawoływania przez megafon, nikt się jednak nie zgłaszał. Szczerze im współczuliśmy, bo nie ma chyba nic gorszego niż zgubienie dokumentów i pieniędzy w podróży. Mam nadzieję, że przypomnieli sobie miejsce utraty portfela i udało im się go odzyskać - w końcu zostawiliśmy go w państwowej instytucji. Pociąg nas zachwycił - bez przedziałów, wygodne fotele, czysto, cicho, klimatyzacja - nigdy wcześniej nie jechaliśmy w takim luksusie. Nie pamiętam dokładnie w jakiej miejscowości wysiedliśmy, ale po niezbyt długiej podróży czekała nas przesiadka na autobus do Canazei. Mieliśmy około półtorej godziny czasu co skrzętnie wykorzystaliśmy na pierwszy tego dnia syty posiłek i oczywiście włoskie espresso. Odpoczywaliśmy w dość dużym bistro w pobliżu dworca autobusowego i mieliśmy czas na obserwację miejscowych zwyczajów. Mój ulubiony rytuał Włochów: podjeżdżali do stacji benzynowej, rozpoczynali tankowanie przez włożenie pistoletu do wlewu baku po czym NIESPIESZNYM krokiem wstępowali na kawę do pobliskiej kawiarni, na stojąco pili espresso, szybko przeglądali prasę i wracali do auta. Zero ciśnienia. Do tej pory nie odważyłam się tego powtórzyć w Polsce. W Canazei chyba przez godzinę próbowaliśmy autostopem dostać się na parking przy jeziorze Fedaia (nie było tam żadnej komunikacji) ale nic z tego nie wyszło. Na szczęście obok przystanku była kartka z numerami telefonu taksówek i tak ostatni, najkrótszy etap wycieczki okazał się najdroższym.
Na parkingu czekała na nas największa niespodzianka tego dnia. Pięciodniowy postój samochodu na przełęczy Fedaia nie posłużył mu dobrze i zupełnie wyładował akumulator. Oczywiście jadąc na wycieczkę latem nie przyszło nam do głowy zabierać ze sobą kabli. Czas mijał a przed nami ponad 500 km drogi. W krótkim czasie zebrała się spora grupa zainteresowanych problemem turystów powracających z gór do swoich aut, w tym sporo Polaków. Kluczem były jednak kable. Ratunkiem tym razem nie okazali się zapobiegliwi rodacy ale Włoch, który wszystkich zadziwił wyciągając potrzebne kable z bagażnika. W końcu udało nam się uruchmić samochód i jeszcze tego dnia spędziliśmy noc u mojej koleżanki w pobliżu Bambergu.










niedziela, 24 listopada 2013

Dolomity 2003 dzień 4 - góry Odle

Po trochę ciężkiej nocy chcieliśmy jak najszybciej wyruszyć w drogę. Przed nami krótka ferrata na przełęczy Roan - tylko z tego powodu targałam na grzbiecie uprząż i klamry. Baliśmy się tego dnia albowiem nasze dotychczasowe doświadczenie w chodzeniu po ferratach było raczej skromne. Przez przełęcze Siedles i Sella Nivea dotarliśmy do skrzyżowania, z których jedna z dróg prowadziła na szczyt Piz Duleda (2909 m n.p.m.). Góra prezentowała się niezwykle smakowicie i chociaż początkowo nie mieliśmy jej w planie to żal było nie skorzystać z okazji. Problemem były nasze ciężkie plecaki, których naprawdę nie mieliśmy ochoty targać na szczyt, ale ponieważ zbocze było pięknie wyeksponowane a ruch w tym miejscu nieduży postanowiliśmy zostawić je na drodze. Zresztą trudno mi było wyobrazić sobie złodzieja uciekającego z ok. 12 kg towaru na plecach. Po około 30 minutach marszu stanęliśmy na szczycie zwanym również Duledas - bardzo ciekawa bryła (moim zdaniem znacznie ciekawsza niż przereklamowane Piz Boe), a widoki równie piękne. Ponieważ szczyt jest mały zdobi go jedynie metalowy krzyż (żadnych budek ani stacji przekaźnikowych). Po zejściu (plecaki grzecznie na nas czekały) szybko doszliśmy do przełęczy Roan. Ubraliśmy się w uprzęże, cyknęliśmy fotki (coś trzeba pokazać rodzinie) i w drogę. Już po kilkunastu minutach żałowałam dźwigania ekwipunku albowiem ta ubezpieczona droga naprawdę nie wymaga żadnego sprzętu do asekuracji i pozwala na wspinaczkę nawet tak mało doświadczonym turystom jakimi my byliśmy w tym czasie. No cóż, wiem, że nauka kosztuje, ale mimo wszystko kręgosłupa szkoda. Dalsza droga to kamienie i piargi. Po minięciu zbocza Sas da Lega zaczęły się bardziej trawiaste ścieżki, które doprowadziły nas do rozległej doliny Passo di Poma i schroniska Rif. Genowa (2297 m n.p.m.) - najlepszego spośród napotkanych na szlaku. Spaliśmy na strychu w sali wieloosobowej, ale wygodne materace rozłożone były rzadko więc nie było specjalnego ścisku. Kuchnia zaś była kompletnym zaskoczeniem - kolacja wyborna, urozmaicona, naprawdę na bogato. Wrażenia zupełnie inne niż dnia poprzedniego toteż zasnęliśmy w wybornych humorach.















środa, 20 listopada 2013

Dolomity 2003 dzień 3 - góry Puez

Dzień rozpoczęliśmy znakomitym śniadaniem i naprawdę wypoczęci ruszyliśmy w góry. Na początek nieco nużące podejście na przełęcz Passo Cir (2469 m n.p.m.) z nagrodą na szczycie - cudowną panoramą grupy Sella i przełęczy Passo Gardena. Ponieważ dzień wcześniej podciągnęliśmy z trasą trochę do przodu nie spieszyliśmy się specjalnie, bo przewidywana droga była dość krótka za to niezwykle malownicza. Tak więc pierwszy przystanek to przygotowanie kawy na przełęczy Passo Cir i degustacja pośród niezwykłego krajobrazu. Potem łatwa wspinaczka do następnych przełęczy: Passo Crespeina (2528 m n.p.m.) i Sass da Ciampac (2366 m n.p.m.). Po drodze mogliśmy podziwiać dolinę Val Lunga i płaskowyż Sciliar. Zaplanowany na ten dzień cel - schronisko Rif. Puez (2475 m n.p.m.) osiągnęliśmy bardzo wcześnie, więc było dużo czasu na leniuchowanie w trawie i przygotowanie lekkiego (bardzo lekkiego lunchu) lunchu. Chyba ugotowaliśmy na palniku kisiele, ale dokładnie już nie pamiętam. Kolacja w schronisku nie wsławiła się niczym, za to nocleg zapamiętałam na długo - ponad dwudziestu turystów różnych narodowości, wszyscy ścieśnieni, każdy co najmniej po dniu wspinaczki, niektórzy na szlaku dłużej - jednym słowem wszystkie odgłosy i zapachy dozwolone. Cóż, czasem degustacja górskich krajobrazów wymaga poświęceń. Wtedy byłam gotowa na takie poświęcenia, teraz chyba by mi bardziej przeszkadzało, choć kto wie, gdzie mnie jeszcze nogi poniosą.













poniedziałek, 18 listopada 2013

Dolomity 2003 dzień 2 - góry Sella

Następny dzień przywitał nas pięknym słońcem. Po szybkim i skromnym śniadaniu zostaliśmy wymieceni miotłą (dosłownie) ze schroniska - turyści najwyraźniej właścicielom przeszkadzali. Plan zakładał wejście na Piz Boe, powrót i marsz do schroniska Rif. Pisciadu. Mieliśmy nadzieję zostawić ciężkie plecaki w schronisku i na górę wchodzić tylko z butelką wody ale nastawienie obsługi budziło obawy. Na szczęście procedura była chyba znana i mogliśmy się wspinać bez bagażu. Szlak bez trudności zajmuje niecałą godzinę. Na szczycie Piz Boe (3152 m n.p.m.) znajduje się niewielkie schronisko i metalowy prostokąt anteny stacji przekaźnikowej (przebrzydkie). Jako że jest to najwyższy wierzchołek grupy Sella widoki są fantastyczne.

Dalej ruszyliśmy na północ. Niezbyt męczącym szlakiem osiągnęliśmy wierzchołek L'Antersass (2907 m n.p.m.) z zachwycającym widokiem na dolinę Val de Mesdi. Potem dość ostro w dół aż do jeziora Lech Pisciadu - miła odmiana po kamiennej pustyni. Wokół schroniska Rif. Pisciadu (2585 m n.p.m.) nieprzebrane tłumy turystów, co skutecznie zniechęcało do noclegu, nawet jeśli nie wszyscy zostawali na noc. Do celu dotarliśmy nadspodziewanie szybko, więc w pięknej scenerii na brzegu jeziora przygotowaliśmy sobie niewielki lunch. Ale co dalej? Krótka narada i zdecydowaliśmy urwać kawałek drogi dnia następnego i zejść do przełęczy Passo Gardena (2137 m n.p.m.).

Szlak prowadzi stromą doliną Val Setus, w kilku trudniejszych odcinkach ubezpieczenia. Dodatkowe 2 godziny marszu trochę nas sponiewierały, ale na przełęczy czekała nagroda - schronisko dużo bardziej cywilizowane (pewnie z powodu możliwości dojazdu drogą asfaltową). Było trochę krucho z gotówką, a właścicielka marudziła na  możliwość płacenia kartą kredytową, w końcu jednak się poddała i zaproponowała nocleg. Sama już nie wiem, co lepiej smakowało - syte posiłki czy gorący prysznic. Było to nieplanowane spotkanie z cywilizacją, ale przynajmniej przeze mnie bardzo pożądane. Wygodne łóżka w dużej, kilkunastoosobowej sali pozwoliły nam dobrze wypocząć.












poniedziałek, 11 listopada 2013

Dolomity 2003 dzień 1

6 sierpnia rozpoczęliśmy pięciodniową wędrówkę po Dolomitach szlakiem Alta Via II. Po spakowaniu namiotu wraz z całym dobytkiem samochód zostawiliśmy na niestrzeżonym parkingu w pobliżu jeziora Fedaia (stało tam już trochę aut co działało na nas uspakajająco). Przez Grzbiet Padon dość monotonnym marszem dotarliśmy do Passo Pordoi (2239 m n.p.m.) gdzie czekało na nas 600 metrów najbardziej nieprzyjemnego podejścia w Dolomitach - rozległe piarżysko zmieszane z gliniastą ziemią. Wlekłam się noga za nogą łakomie spoglądając na kolejkę, która wywoziła na górę w kilka minut. Nieśmiało zagadnęłam męża w sprawie ewentualnego ułatwienia, ale niestety okazało się, że nasza trasa NIE przewiduje wjazdów kolejkami. Cichutko przeklinając pod nosem (bardzo cichutko) doczłapałam do Forcella Pordoi (2849 m n.p.m.) i naprawdę chciałam już zakończyć ten dzień. Na przełęczy natknęliśmy się na panią zamiatającą obejście wokół niewielkiego schroniska, która po krótkiej wymianie zdań zagadnęła po polsku. Bardzo namawiała nas na nocleg obiecując syte śniadanie i otwarcie krytykując wyżywienie w naszym schronisku docelowym na ten dzień - Rif. Boe. Ja się wahałam, ale mąż twardo radził trzymać się planu. Tak więc w niecałą godzinę szlakiem wśród kamiennej pustyni dotarliśmy do schroniska na wysokości 2871 m n.p.m. Spory budynek otoczony górami, turystów zostających na noc nie było wielu, więc cały pokój z sześcioma łóżkami był tylko dla nas. Jedzenie faktycznie kiepskie, ale na początku trasy mieliśmy jeszcze coś do wyciągnięcia z plecaków.  Pierwszy dzień był za nami.