poniedziałek, 24 lutego 2014

Kilimandżaro 2014 - 28 stycznia (Moshi, Machame Gate, Machame Hut)

Wtorek był naszym pierwszym dniem akcji w górach. Już na śniadaniu czuć było lekkie podekscytowanie przed czekającą nas przygodą. Wszyscy sprawnie spakowali potrzebny ekwipunek - podręczne plecaki i duży bagaż dla tragarzy (my mieliśmy worki transportowe, większość po prostu duże plecaki). Reszta rzeczy potrzebnych na safari i Zanzibar została przechowana w hotelu w torbach i walizkach. Chociaż Ricci i wszyscy znawcy tematu uprzedzali nas, że obowiązuje tu specjalna strefa czasowa - TFT (Tanzanian Flexible Time) to niecierpliwie wyglądaliśmy godziny odjazdu. Każdy po prostu jak najszybciej chciał zmierzyć się z górą. Trzeba było jednak zachować spokój i mile się uśmiechać do naszych przewodników i tragarzy - nikomu się nie spieszyło i nikt nie trzymał się zaplanowanych czasów. Z pokorą więc czekaliśmy przy hotelowej  recepcji na załadowanie busa a potem transport do bramy Parku Narodowego Kilimandżaro w wiosce Machame. Myli się ten, kto myśli, że oznaczało to rychły początek marszu. Wyładowanie i rozdział bagaży, potem procedura rejestracji (wcale nie taka krótka - każdy indywidualnie musiał wpisać się do książki łącznie z numerem paszportu) a na koniec lunch. Miałam wrażenie, że nasza grupa wyruszyła jako ostatnia gdzieś około 13. Prowadził nas Hamadi wraz ze swoimi przewodnikami, a ponieważ robi to kilka razy w miesiącu, więc raczej nie było obawy, że nad czymś nie panuje. Pierwszy dzień trekkingu to około 15 km marszu przez las deszczowy. Droga łatwa, pogoda słoneczna, jednak z powodu sporej wilgotności mimo wolnego tempa chyba wszyscy przepociliśmy koszulki. Raz po raz ciekawie zerkaliśmy na boki licząc na spotkanie z jakąś zwierzyną ale nie spotkaliśmy nawet komarów. W miarę trwania marszu poznawaliśmy cykl zmian pogody na Kilimandżaro: ranek zawsze w słońcu, potem powoli nadciągają chmury i wieczór znów pogodny. Tak więc dotarliśmy do Obozu Machame już w kurtkach z powodu pokrapującego deszczu. Znowu rejestracja i czas poznać nasze obozowisko. Widać było z daleka napis 4Challenge, dwuosobowe pomarańczowe namioty i zielony namiot-jadalnię, wszystko ustawione pośród drzew czekało na nas przygotowane. Miejsca nie za dużo, wokół nas obozowały inne zespoły, wszędzie rozbrzmiewał wielojęzyczny gwar. Próbowaliśmy zorientować się w terenie, bo zrobiło się dość późno, zmrok zapadał szybko a trzeba było jeszcze zlokalizować najbliższą toaletę. Po obejrzeniu toalety przenieśliśmy swoje zainteresowania na okoliczne zarośla. Powoli wszyscy zamykali się w namiotach próbując zasnąć. Nie wierzyłam, że właśnie spędzam noc na wysokości 3000 m n.p.m. Taki poziom w Europie dawał mi się już we znaki, tutaj zupełnie nie miałam poczucia zaliczonej wysokości - czułam się świetnie, noc nieco wilgotna ale nie bardzo zimna. Długi rękaw i ciepły, puchowy śpiwór wystarczyły. A na koniec nagroda - przestało padać i kiedy wyszłam  w nocy z namiotu spojrzałam w górę i zobaczyłam niebo, jakiego nigdy  w życiu nie widziałam: rozgwieżdżone do granic możliwości z pięknie zarysowaną Drogą Mleczną. Prawdziwa magia!!!
























































piątek, 21 lutego 2014

Kilimandżaro 2014 - 27 stycznia (Moshi, Arusza, wodospad Materuni)

Poniedziałek był dniem przeznaczonym na odszukanie bagaży i aklimatyzację. W ramach poznawania Afryki odwiedziliśmy plantacje kawy Arabika w Aruszy. Naszym przewodnikiem był Ricci (tak się przedstawił) z plemienia Czaga, który pokazał nam swój dom, zwierzęta hodowlane, plantacje bananów, ziemniaków i oczywiście kawy. Niewiele ponad pół godziny zajęło przygotowanie siedemnastu kubków kawy od ziarna do naparu. Bardzo pouczający pokaz a kawa wyśmienita. Zakupiliśmy pół kilograma ziaren do Polski - degustacja jeszcze przed nami. Potem wąską ścieżką między bananowcami i eukaliptusami dotarliśmy do pięknego wodospadu Materuni. Prawie wszyscy zaliczyli kąpiel (woda niezwykle orzeźwiająca ale nie zimna) a potem lunch. W świetnych humorach zajrzeliśmy jeszcze do miejscowych producentów piwa i wina bananowego. Wino w niewielkich butelkach całkiem niezłe, natomiast piwa nie odważyłam się skosztować - szara bryja w garnku nie zachęcała do degustacji. Znaleźli się odważni, ale po wypiciu paru łyków jakoś niewiele mówili. Na koniec zmierzyliśmy się z producentami trunków na patriotyczne piosenki, wszystkim szło nieźle, choć miejscowi byli chyba bardziej zgrani. My musieliśmy trochę popracować nad repertuarem aby wyjść poza "orły, sokoły". Wieczorna kolacja upłynęła pod znakiem planowania trekkingu i rozważań nad  Diuramidem (do ataku szczytowego był to stały punkt rozmów). Nie wiem, czy jeszcze któryś lek ma tylu autorów czasu brania i sposobów dawkowania - ja byłam pod wrażeniem. Najgorsze, że po tym wszystkim nadal nie byłam zdecydowania jak ewentualnie sobie pomóc w razie choroby wysokościowej, ale to wszystko było przede mną.









sobota, 15 lutego 2014

Kilimandżaro 2014 - podróż

Na zrealizowanie naszej przygody wybraliśmy Agencję Wypraw 4Challenge z Wrocławia. Chociaż praktycznie od zawsze podróżowaliśmy sami, to jednak poza Europą nie mieliśmy żadnego doświadczenia, a coś mi mówiło, że to całkiem inna rzeczywistość. Co zadecydowało o wyborze? Sama nie wiem, przeglądałam dziesiątki ofert trekkingów na Kilimandżaro, miałam kilka typów. 4Challenge wyróżniało się dużą ilością programów do Afryki i chociaż trafiłam na negatywne opinie, to uznałam, że agencja prowadząca na szczyt non-stop zespoły po kilkadziesiąt osób wie o co chodzi. Skorzystałam też z pośrednictwa agencji przy zakupie biletów i chociaż nie była to wersja najtańsza, to teraz wiem, że czasowo najatrakcyjniejsza. Na lotnisku w Warszawie po raz pierwszy grupa spotkała się z liderem Mateuszem Waligórą.  Było nas siedemnaście osób, przedział wiekowy znaczny (jak się potem okazało od 25 do 71 lat). Trochę mi ulżyło, że nasze pesele nie były najstarsze. Podróż rozpoczęliśmy 25 stycznia w sobotę. Samolotem katarskich linii lotniczych (wyposażenie i obsługa na wysokim poziomie) lecieliśmy do Doha, po trzygodzinnej przerwie dalej na lotnisko Kilimandżaro (z godzinną przerwą na tankowanie w Dar Es Salaam). W sumie było to chyba około 15 godzin lotu, z którego pamiętam głównie posiłki (miałam wrażenie, że bez przerwy mnie karmią). Po opuszczeniu samolotu uderzyła na nas masa ciepłego powietrza (w Polsce było wtedy minus 12 stopni), ale nie tak gorącego jak się spodziewałam. Po prostu lato. Na lotnisku sprawdzano żółte książeczki ze szczepieniami, ale obowiązkowość ich posiadania zależy od humoru sprawdzającego (zresztą jak wszystko w Afryce). Polacy karnie prezentowali wymagane dokumenty, ale kiedy przy nas Brytyjki zrobiły wielkie oczy na hasło "yellow certificate" machnął ręką i też je przepuścił. Niestety, nawet katarskim liniom lotniczym zdarzają się wpadki. Dwa bagaże zaginęły, przy czym jeden był pomyłką odbierającego szybko wyjaśnioną następnego dnia, ale jeden plecak z całym ekwipunkiem do trekkingu poleciał w kosmos. Kolega otrzymał go dopiero w ostatniej bazie przed atakiem szczytowym, tak więc można otrzymać gratisy w postaci dodatkowych emocji. Po załatwieniu wizy sprawnie przetransportowano nas do przytulnego hoteliku w Moshi i zakwaterowano w sympatycznych domkach dwuosobowych. Jak wynikało z rozmów, jest to stała propozycja 4Challenge. Czekał nas lunch (znowu jedzenie!) i omówienie planów na dzień następny. Potem odpoczynek przy basenie.





poniedziałek, 10 lutego 2014

Kilimandżaro 2014 przygotowania

Mój pierwszy wpis po powrocie z Afryki - Kili zdobyte! Trochę czasu zajmie mi uporządkowanie wrażeń, zdjęć i nagranego materiału filmowego. Teraz tylko krótkie podsumowanie przygotowań. Odzież oparliśmy na produktach Małachowskiego, dokupiliśmy w TKMaxx-ie trochę koszulek znanych producentów odzieży do turystyki górskiej i kurtkę z gore-texu w dobrych cenach, buty oczywiście Asolo (sprawdziły się nadzwyczajnie). Zaopatrzyliśmy się także w worki transportowe Crosso (zamiast zalecanego dużego plecaka i to była bardzo dobra decyzja), maty samopompujące Therma-a Rest (świetnie zdały egazamin) i butelki filtrujące OKO (dzięki czemu nie musieliśmy używać tabletek do odkażania wody, śmiało korzystaliśmy z kranówki bez jakichkolwiek następstw). Na atak szczytowy zabraliśmy żele dla biegaczy i wysokoenergetyczne tabletki do ssania Enervit. Apteczka była typowa, zgodnie z zaleceniami, zabraliśmy oczywiście Diuramid i Malarone (z obu preparatów skorzystaliśmy). Szczepienia rozpoczęliśmy 3 miesiące przed wylotem, obejmowały Stamaril  (żółta febra - nieprzyjemne odczucia po), Havrix (WZW A), Typhim Vi (dur brzuszny) i Dultavax (błonicy, tężcowi, polio).
Przed kolejnymi wpisami (będzie pewnie wiele odcinków) chciałam podziękować:
  • Sabinie i Konradowi z Fitness Center 24 w Bielsku Białej (kondycyjnie przygotowani byliśmy bez zastrzeżeń)
  • personelowi Zakładu Rehabilitacji, szczególnie panu Jackowi (kręgosłup mnie nie zawiódł)
  • pani Sylwii za szczepienia i materiały z zakresu Medycyny Tropikalnej
  • aptece Pod Dębowcem w Bielsku-Białej za pomoc w przygotowaniu apteczki 
  • Jarkowi i Kasi za pożyczenie śpiworów
  • oraz wszystkim osobom, które dzieliły się z nami własnymi doświadczeniami z pobytów w Afryce.

Asante sana!