sobota, 26 grudnia 2015

Boliwia 2015 - 18 i 19 czerwca (Droga Śmierci, Tiwanaku, La Paz)

18 czerwca był naszym ostatnim dniem w Boliwii. Cztery osoby z grupy, w tym mój mąż  zdecydowały się na zjazd "Drogą Śmierci". Nie zamierzam opisywać wycieczki w której nie uczestniczyłam, ale z relacji wynikało, że wszystko było dobrze zorganizowane, uczestnicy otrzymali pełny sprzęt (rowery, ubranie, kaski) i posiłki, było zabezpieczenie serwisowe i medyczne (karetka!). Zawiodła nieco pogoda, bo mimo panującej zimy na niższych wysokościach zastali deszcz i mgły, stracili więc trochę widoków. Wszyscy jednak wrócili żywi, co nie było takie oczywiste sądząc po mijanych krzyżach stawianych ku pamięci i przestrodze.
Ja zdecydowałam się na wycieczkę do Tiwanaku. Radek (miejscowy przewodnik Polak) zorganizował ją tylko dla 2 osób z grupy, co mnie kosztowało chyba 80 dolarów (niestety, szybko się zapomina). Wygodnym busikiem, tym razem do końca asfaltową drogą dojechaliśmy do rozległego terenu obejmującego pozostałości kultury starszej niż Inków. Radek okazał się (po raz kolejny zresztą) bardzo dobrym przewodnikiem, zaimponował mi naprawdę rozległą wiedzą no i umiał ciekawie opowiadać o czasach, które tak naprawdę możemy sobie tylko wyobrażać na podstawie ocalałych ruin i przedmiotów. Zwiedzanie trwało do południa. W porze lunchu skorzystaliśmy z doświadczenia Radka i za jego namową zjedliśmy posiłek w peruwiańskiej restauracji. Było to najlepsze żarcie w Boliwii ever! Jako starter dostaliśmy cevicze z jakieś białej ryby.  Zajadaliśmy się robiąc zdjęcia, co musiało ucieszyć obsługę bo donieśli nam tak duży talerz tej potrawy, że nie bardzo miałam miejsce na danie główne. Kiedy jednak postawiono przede mną talerz z owocami morza przyrządzonymi tak wybornie, że chyba nawet Włosi wzdychaliby z szacunkiem, nie zostawiłam nic prócz paru skorupek na dnie. Zaczęłam nawet rozważać przeprowadzkę do Ameryki Południowej. Był jeszcze czas na zakupy w markecie (ciekawostka - nie wpuszczają z plecakami, Radek musiał użyć perswazji) no i zajrzeliśmy do sklepów z polskim jedzeniem prowadzonych przez zamieszkałych tu Polaków. Musi to być niemała grupa skoro mogą się z tego utrzymać. Pożegnaliśmy się z naszym przewodnikiem i niespiesznie wzdłuż głównej ulicy La Paz wróciliśmy do hotelu.
Był to ważny spacer, bo spojrzałam na to miasto z zupełnie nowej strony. Do tej pory oglądaliśmy głównie stare place, zabytkowe uliczki i targowiska co dało nieco egzotyczny obraz stolicy, teraz momentami miałam wrażenie, że przechadzam się po europejskim mieście. Mijaliśmy biurowce, banki, kina, pomniki, młodzież okupującą fontannę na deptaku, śpieszących się biznesmenów z aktówkami rozmawiających przez komórki - znajome klimaty. O tym gdzie jesteśmy przypominały zebry uczące ludzi korzystać ze świateł drogowych, tradycyjne ubrane przekupki, punkty serwujące żołądki lam lub grillowane wołowe serca (nie miałam odwagi spróbować), busiki klaksonami poganiające chętnych do wsiadania.
Po południu postanowiłam zrobić ostatnie zakupy. Najpierw jednak skorzystałam z możliwości zwiedzenia Katedry Św. Franciszka - nareszcie była otwarta. Oczywiście jak to w Boliwii przepych nie przystawał do zamożności kraju, nie był jednak tak szokujący jak w Copacabana. Potem ruszyłam na Targ Czarownic. Miałam sporo obaw co do dogadania się - nie znam hiszpańskiego a ludzie wokół mało przystępni. Ale pewne zachowania  są niezmienne na całym świecie. Szukałam czapeczki chullo, interesowały mnie też rękawiczki i skarpety z alpaki, ale jak kupować, jeśli nigdzie nie ma cen i do tego bieda z angielskim. Znalazłam w końcu interesujące mnie wyroby w malutkim sklepiku. W środku siedziała chyba stuletnia  Cholita w tradycyjnym stroju i czarnym kapelusiku na głowie. Pooglądałam towar i pokazałam wybrane rzeczy spojrzeniem pytając o cenę. Pani uspakajająco uniosła dłoń po czym z niezliczonych falban swojej spódniczki wyciągnęła telefon komórkowy (jak łatwo się domyśleć opadła mi szczęka) i wystukała sumę.  Pomyślałam, że warto spróbować targowania. Patrząc na wyświetloną należność dramatycznie złapałam się za serce i przypomniałam, że zamierzam w jej sklepie kupić kilka rzeczy. Chwilę marudziła zachwalając jakość wyrobów ale w końcu obniżyła cenę o jakieś 15%. Byłam z siebie bardzo dumna. Później poznałam inny sposób radzenia sobie w sklepach przez tubylców. Szukając t-shirtów trafiłam do butiku w którym obok Cholity siedziała nastoletnia latorośl przy laptopie. Nawet nie podnosząc głowy znad komputera dziewczyna obsługiwała mnie podając wybrane koszulki za pomocą długiego kija.  Kiedy już podjęłam decyzję o zakupie rozliczałam się z Cholitą. Ponieważ nie chciałam przywozić bolivianos do Polski spróbowałam jeszcze wydać resztę pieniędzy. W ostatnim odwiedzanym sklepie obsługa mówiła po angielsku, wybrałam jakieś dziecięce ciuszki ale nie miałam tyle gotówki. Pokazałam wszystkie pozostałe pieniądze i sprzedawca bez problemu zgodził się dać mi wybrane rzeczy za to co miałam. Miła niespodzianka!
Wieczorem po powrocie grupy rowerowej poszliśmy na pożegnalną kolację. Była to ostatnia okazja skosztowania steków z lamy.
Następnego dnia mieliśmy tylko kilka godzin przed południem. Po śniadaniu upchaliśmy rzeczy w workach (a nie było to proste) i każdy na swój sposób żegnał się z Boliwią. Ja poszłam na plac przed katedrą i usiadłam na schodach. W pięknie święcącym słońcu po raz ostatni patrzyłam na to miasto i ludzi o tak innej kulturze. I znowu spotkała mnie niespodzianka. Przysiadła się do mnie młoda dziewczyna i po angielsku pytała skąd jestem, gdzie byłam i co widziałam. Opowiedziała krótko o sobie, skąd pochodzi, gdzie się uczy, co chciałaby robić. Była ciekawa świata. I pomyśleć, że już miałam wyrobione zdanie na temat Boliwijczyków. Chyba zdecydowanie za wcześnie.
Punktualnie przyjechał busik i odwiózł nas na lotnisko. Mateusz do końca asystował nam przy odprawie pomagając w formalnościach. Sam zostawał jeszcze w Boliwii bo zamierzał przebyć Salar (największe solnisko świata) pieszo. Wiem, że mu się udało. Samolot w drodze powrotnej najpierw leciał do Santa Cruz, dopiero potem do Limy. Mieliśmy więc okazję zobaczyć zielony skwarek boliwijskiej dżungli.
Powrót bez sensacji, chociaż zdziwiło mnie powitanie w Amsterdamie przez celników z psami. Chyba jednak  dobrze, że nie skusiłam się przywozić herbatki z liści koki.

















wtorek, 8 grudnia 2015

Boliwia 2015 - 17 czerwca (Huayna Potosi, przełęcz Zongo, La Paz)

Noc dziwna. Coś tam drzemałam, ale niespokojnie, nasłuchując wyjącego wiatru, odgłosów padającego śniegu  i trzepoczących blach. Nie udało mi się tak wyciszyć jak przed zdobywaniem Kilimandżaro. No ale też był to mój pierwszy nocleg na wysokości 5300 m n.p.m.
Pobudka około północy, ciepła herbata i w drogę. Wiało, na początku bez opadów. Celestyn pomógł dociągnąć paski raków, fachowo związał nas liną - szedł pierwszy, ja za nim, na końcu Maciek.  Pamiętając moje pierwsze zgrzanie na Kili rozpoczęłam marsz bez puchowej kurtki. Pierwsze  300 metrów wysokości bez problemów, choć miałam wrażenie, że buty zaczynają mnie uwierać i robi się coraz zimniej. Pilnowałam baaardzo wolnego tempa, więc nad dusznością mogłam zapanować. Dzięki długiej aklimatyzacji nie odczuwałam żadnych nudności ani bólów głowy. Ostatnie wspólne spotkanie zespołów odbyło się gdzieś na wysokości 5600 m n.p.m. Mateusz pytał o samopoczucie, ewentualną potrzebę zawrócenia ale wszyscy byli gotowi na dalszy wysiłek. Od tej pory każdy zespół był zdany na siebie i lokalnego przewodnika.
Następne metry stawały się dla mnie coraz trudniejsze. Przede wszystkim  z powodu silnego wiatru i okresowo zacinającego marznącego deszczu ze śniegiem odczucie zimna potęgowało się z minuty na minutę. Wolne tempo marszu nie dawało żadnych szans na rozgrzanie. No ale przecież była to boliwijska zima. Wymusiłam postój na ubranie puchowej kurtki (co niestety w przypadku założonej uprzęży wiązało się z niemałym demontażem), pozakładałam wszystkie kaptury i oczywiście łapawice. Był też czas na ciepłą herbatę. Nawet zdążyłam zarejestrować wspaniale migoczące w oddali La Paz - pięknie wyeksponowane pośród otaczających nas ciemności.
Dalej noga za nogą szliśmy w górę. Duszność narastała powoli, wymuszała coraz częstsze przystanki. Spotęgowała się jednak dramatycznie po pokonaniu lodowej ścianki. Każde podciągnięcie na czekanach wiązało się z pokonaniem większej wysokości a łańcuch wspinających się ludzi w tak wąskim "gardle" nie pozwalał na odpoczynek.  Rozpaczliwie chwytając tlen w końcu na czworakach wygramoliłam się z lodowej pułapki.  Miałam wrażenie, że płuca mi eksplodują. Do szczytu jeszcze spory kawałek a ja co prawda bez bólu głowy i nudności ale za to z cholerną dusznością. Na szczęście nawet krótka możliwość odpoczynku pozwalała na wyrównanie oddechu była więc jeszcze dla mnie nadzieja. Diuramid zażyłam wg zaleceń wcześniej toteż powtarzanie go nie miało sensu. Sięgnęłam po ostatnią deskę ratunku - Sildenafil. Poczytałam przed wyprawą doniesienia o zwiększonej wydolności krążeniowo-oddechowej po zastosowaniu Sildenafilu na dużych wysokościach, nawet w strefie śmierci. Na razie były to pojedyncze badania na małych grupach, no i ciężko znaleźć zalecane dawkowanie w takich okolicznościach. Miałam jednak wrażenie, że nie mam wyboru. Połknęłam niebieską tabletkę (tak, tak, TĄ niebieską tabletkę), udało mi się spionizować i ruszyłam dalej.
Godziny przed świtem strasznie zimne, nadal wiało ale przynajmniej przestało padać. Walka z sennością nie była łatwa. Starałam się pamiętać o kaloriach  i co jakiś czas ssałam tabletki z cukrem i witaminami. Na nic więcej nie miałam siły. Moja wydolność wysiłkowa trochę się poprawiła i przez jakiś czas nie sapałam jak lokomotywa. To wszystko jednak były trudności z którymi się liczyłam. Prawdziwy atak nastąpił z zupełnie niespodziewanej strony. Na początku stopień nachylenia zbocza nie był duży i podchodzenie nie bardzo męczyło, potem stromizna była wyraźnie większa i nie bardzo wiedziałam, jak stawiać stopę: prosto czy bokiem. Tak źle, tak niedobrze. Po jakimś czasie zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że uwierają mnie buty. Właściwie nie było to uwieranie a uderzanie w okolicach kostek. Gdzieś w połowie drogi zyskałam pewność, że lada moment buty odpiłują mi stopy. Przy każdym kroku ból był trudny do zniesienia, stawiałam nogi w dziwnych ułożeniach byle zmienić miejsce uderzania, podczas przerw siadałam na śniegu układając stopy wyżej. Mateusz radził, żeby w ramach walki z sennością próbować na przykład przypominać sobie słowa dawno nie słyszanej piosenki, ja skupiłam się na cichutkim przeklinaniu agencji Huayna Potosi. Nie bardzo wiedziałam, jak długo dam radę jeszcze poruszać nogami, moje zachowanie budziło niepokój przewodnika, a Maciek przy każdym postoju podkreślał, że jego zdaniem powinniśmy zawrócić. To tyle jeśli chodzi o motywację. Kiedy do mojej świadomości zaczęłam dopuszczać możliwość odwrotu zaczął się wreszcie upragniony wschód słońca. Ależ to rozgrzewa i dodaje otuchy! Mimo, że dobrze już widoczny szczyt wulkanu wydawał się jeszcze daleki to i tak zrobiło się lżej. Postanowiłam jeszcze powalczyć. Znalazłam siłę na wyciągnięcie kamery i zarejestrowanie wschodzącego słońca nad dywanem chmur (cudo!). Pogoda się ustabilizowała, nad nami było bezchmurne niebo i nawet zelżał wiatr. Zaskoczona minęłam jednego z członków naszej drużyny który rozpoczął odwrót. Przed ostatnim podejściem jest niewielkie wypłaszczenie terenu i tam przewodnik polecił zostawić plecaki i kije. Związani liną z czekanami ruszyliśmy stoczyć ostatnią batalię.
Ten końcowy odcinek podejścia był naprawdę bardzo ciężki. Z powrotem zaczynałam dyszeć, buty dokuczały okropnie a do tego zaczął się długi trawers wymuszający przy zabijaniu czekana pozycję lekko zgiętą do boku. Plecy zaczęły mnie boleć tak bardzo, że kiedy wściekła mówiłam sobie, że właśnie teraz będzie ostatnie uderzenie i zawracam, to trawers zmieniał kierunek i zaczynałam walkę z drugiej strony co na chwilę przynosiło ulgę, aż do kumulacji bólu i następnego zakrętu.  Zaczynałam podejrzewać, że ta góra zamierza mnie zabić. Ale poddanie się na tej wysokości nie wchodziło w rachubę - szczyt był tuż, tuż. Organizm był już bardzo słaby, nogi się plątały, plecy nie chciały się zginać, tempo zabójcze: trzy - cztery kroki i kilkanaście oddechów. Pierwsze cztery osoby z naszej grupy już schodziły. Co ciekawe usłyszałam dwie uwagi: pierwsza - "...jeszcze spory kawałek przed nimi..." (ogarnęła mnie czarna rozpacz), druga "...Ola, pewnie myślisz, że ten trawers nie ma końca, ale wierz mi, ma..." (jakoś poczułam się lepiej). Celestyn nie miał już cierpliwości do tak częstego odpoczywania i pod samym szczytem praktycznie zaczął ciągnąć za linę kiedy tylko potrzebowałam oddechu. Zaczynało mnie to lekko wkurzać. Ale nie zdążyłam się bardziej rozzłościć bo nieoczekiwanie stanęłam na szczycie. Sam wierzchołek mały, ledwie nasza czwórka z przewodnikami zmieściła się na nim.
Około 8 rano stanęłam na wysokości 6088 m n.p.m. Byłam dumna, chociaż potworne zmęczenie odebrało mi trochę radości z wyczynu. Na bezchmurnym niebie grzało słońce przecudnie oświetlając przemykające poniżej chmury i pasmo Kordyliery Królewskiej. Wiało zdecydowanie mniej niż w nocy. Niedługi pobyt na szczycie wulkanu Huayna Potosi był krótką chwilą spełnienia. Dokonałam tego chociaż sprzysięgły się przeciw mnie poważne siły: zimny wiatr, buty - mordercy, nadwyrężony kręgosłup. A do tego jeszcze uwagi Maćka "...uważam, że powinniśmy zawrócić...", no i ta gotowość Celestyna do odwrotu przy pierwszym sygnale poddania, wyczuwałam to podczas każdego postoju.
Powrót w zasadzie był dla mnie przyjemnością. Schodzenie do schroniska zajęło jakieś trzy godziny. Po drodze było trochę zabawy na lodowej ściance no i mogliśmy w pełnej krasie podziwiać tutejsze szczeliny. Dobrze, że w nocy szliśmy w błogiej nieświadomości co do rozmiarów niebezpieczeństwa. W schronisku po podziękowaniu Celestynowi obiecanym napiwkiem (200 Boliwianos za 2 osoby) pierwszą rzeczą było ściągnięcie znienawidzonych skorup. Spodziewałam się krwawiących otarć na skórze a tymczasem ku mojemu zdziwieniu ujrzałam w okolicach kostek przyśrodkowych dwa olbrzymie siniaki. Zupełnie nie rozumiem jak te buty pracowały na nogach, ale wykonały solidną robotę bo siniaki wchłaniały się prawie miesiąc po powrocie do Polski. Z radością założyłam swoje ukochane Asolo i po krótkim odpoczynku, po powrocie ostatniego zespołu około południa rozpoczęliśmy zejście do przełęczy Zongo. Był to szybki marsz bo każdy już marzył o łazience i wieczornej kolacji. W schronisku na przełęczy czekała na nas ciepła zupa z wkładką. Pozbieraliśmy cały bagaż i busikiem wróciliśmy do La Paz. Jazda trwała około trzech godzin. Maciek musiał zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek - razem z czterema innymi uczestnikami pojechali wieczorem wybierać rowery i odzież na zjazd "drogą śmierci". Startowali nazajutrz o godzinie ósmej. Oboje z Maćkiem uznaliśmy, że mój limit urazów został wyczerpany więc sobie zaplanowałam wycieczkę do Tiwanaku, a potem buszowanie po sklepach.
Wróciliśmy do tego samego hotelu w La Paz. Tym razem dostaliśmy fajniejszy pokój z oknem. Rzeczy pozostawione w depozycie czekały na nas nienaruszone. Kolację oprócz steków z lamy i wina uprzyjemnił nam występ miejscowego zespołu ludowego. Zaskoczyło mnie mile bogactwo strojów i poziom wykonywanych utworów. Pewnie widziałam coś takiego pierwszy i ostatni raz. Ale najprzyjemniej z tego wieczoru wspominam prysznic i łóżko.

Podziękowania dla Marzeny i Kasi za zdjęcia szczelin.















   

sobota, 14 listopada 2015

Boliwia 2015 - 16 czerwca (przełęcz Zongo, schronisko Rock Camp)

Ranek nieco nerwowy, bo to już ostatnie godziny przed wielką wspinaczką. Śniadanie w niezłych humorach, zwłaszcza że naszemu koledze ostatecznie ustąpiły wszelkie dolegliwości i podjął decyzję o próbie zdobycia wulkanu. Wyglądał naprawdę marnie ale był bardzo zdeterminowany - doszedł już przecież tak daleko.
Ułożyliśmy niezły stosik sprzętu dla tragarzy i po ostatnich przygotowaniach ruszyliśmy na szczyt. Początek był nam znany z wcześniejszych ćwiczeń na lodowcu. Wyżej droga przypominała tatrzańskie szlaki. W pewnym momencie doszliśmy do murowanej budki, w której trzeba było uiścić opłatę za przejście. Chyba przewodnik wpisywał też grupę, ale nie było to tak wyraźne jak na Kili. Tempo było spokojne, szło się dobrze, raz dlatego, że byliśmy już naprawdę dobrze zaaklimatyzowani, dwa dlatego, że nasze plecaki wzorem trekkingu w Tanzanii nie były przeciążone. Dla mojego kręgosłupa pomoc tragarzy była zbawienna. Robiliśmy mnóstwo zdjęć z niepokojem patrząc na nadciągające chmury. Widoczność była coraz gorsza i nieubłaganie nadciągała zmiana pogody. Bez większych trudności dotarliśmy do schroniska Rock Camp na wysokości 5130 m n.p.m. Jest to nieduża kamienna chatka z której większość zespołów rozpoczyna atak szczytowy. Tam zrobiliśmy krótki postój na łyk wody i ubranie cieplejszych rzeczy, bo znaleźliśmy się w chmurach a do tego zaczął sypać deszcz ze śniegiem. Do środka nie wchodziłam. Ostatni odcinek do naszego schroniska pokonaliśmy w obuwiu trekkingowym choć nie było to całkiem bezpieczne, bo miejscami zalegało już sporo śniegu. Zaraz za schroniskiem  znajduje się niezbyt przyjemne i średnio zabezpieczone linami dość strome podejście, na którym było trochę zabawy z powodu sporego oblodzenia.  Potem po kamiennych głazach już trochę zmęczeni wolno doczłapaliśmy do najwyżej położonego schroniska na tej górze na wysokości około 5300 m n.p.m. W międzyczasie zmieniła się pogoda: przestało sypać, rozwiało chmury i poprawiła się widoczność - dobra wróżba przed atakiem szczytowym.
Nasze schronisko okazało się być sporym blaszanym schronem z przedsionkiem, w którym przygotowywano nam posiłek. W sali głównej było 5-6 piętrowych łóżek, stolik i dwie ławy. Niedaleko znajdowała się prowizoryczna toaleta. Popołudnie wykorzystaliśmy na odpoczynek i ostateczne przygotowanie ekwipunku na atak szczytowy. Ostatni posiłek tego dnia był niestety porażką. Przewodnicy nie za bardzo umieli gotować i ograniczyli się do usmażenia znanych nam już wcześniej panierowanych cieniutkich plastrów kurczaka (gotowce ze sklepu, w Boliwii zwane Milanese ). Jako że olej do smażenia lata świetności miał już za sobą więc zapach rodem z Mc Donalda i ciężkostrawność potrawy nie zachęcały do gromadzenia kalorii przed czekającym nas wysiłkiem. Dwie osoby miały mieć dietę lekkostrawną, w tym nasz kolega w okresie rekonwalescencji, ale przewodnicy tradycyjnie tylko rozkładali ręce. Ich niemoc w zorganizowaniu czegokolwiek była porażająca. Na szczęście była też miseczka ryżu i to musiało starczyć.
Mateusz przedstawił nam przewodników, każda para miała swojego. Mnie i Maćkowi przydzielono Celestyna. Nasz lider po hiszpańsku wytłumaczył im, że oczekujemy wsparcia podczas wspinaczki a nie zniechęcania przy pierwszych objawach zmęczenia czy choroby wysokościowej. Za odpowiednie zaangażowanie obiecał napiwki, co uzgodniliśmy wcześniej. Nie dane było Mateuszowi skupić się na przygotowaniach do ataku szczytowego, bo w międzyczasie musiał walczyć o zniesienie ciężkiego sprzętu. Okazało się, że umówieni tragarze owszem ekwipunek wynieśli, ale nie mieli go zamiaru znosić. Agencja Huayna Potosi przechodziła samą siebie !!!
W końcu jakoś ten następny dzień zastał dogadany. Wszyscy czuliśmy się dobrze, nikogo nie bolała głowa co niezmiernie cieszyło Mateusza. Ponieważ materace na tej wysokości mają swoją własną mikroflorę mój mąż jako zdeklarowany alergik miał potrzebę wypróbowania wszystkich leków zabranych z Polski, ale jak się okazało nie działały żadne. On chyba najbardziej wyczekiwał wyjścia na szczyt. Mieliśmy przed sobą kilka godzin niespokojnego snu. Słychać było wzmagający się wiatr, tłuczenie się blach schroniska, momentami odgłosy padającego śniegu. Przed nami ostatni wysiłek...










środa, 4 listopada 2015

Boliwia 2015 - 15 czerwca (przełęcz Zongo, Cahrquini)

Powoli nasza przygoda w górach Kordyliery dobiegała końca. W ramach nieustannie trwającej aklimatyzacji tego dnia wspięliśmy się na Cahrquini 5392 m n.p.m. Góra raczej przeciętna (kupa kamieni) ale za to położona naprzeciw Huayna Potosi co pozwalało do woli nacieszyć się widokiem naszego wulkanu. Wspinaliśmy się bez jednego członka wyprawy, który niestety miał bardzo burzliwe objawy infekcji żołądkowo-jelitowej. Jego udział w ataku szczytowym był pod znakiem zapytania.
Wspinaczka nie była bardzo trudna chociaż osuwające się różnej wielkości głazy stanowiły momentami pewne zagrożenie. Trzeba było uważać na labilne kamienie które pojawiały się dość niespodziewanie, pewnie dlatego, że nie był to jakoś specjalnie przygotowany szlak. Wchodziliśmy po prostu za miejscowym przewodnikiem, który sam od czasu do czasu drapał się po głowie wypatrując najbezpieczniejszego przejścia. Do połowy góry towarzyszył nam pies - chyba był bardzo znudzony i szukał towarzystwa. Byłam już naprawdę dobrze zaaklimatyzowana, bo jedynie zadyszka towarzysząca przy stromych podejściach przypominała mi, że wspinam się na wysokościach powyżej Mont Blanc. Aż trudno było uwierzyć. Dla pewności raz po raz zerkałam na  altimetr.
Chociaż góra przeciętna to widoki ze szczytu bajkowe. Nasze dobre samopoczucie psuły jedynie chmury nieubłaganie nadciągające nad Huayna Potosi - czyżby tak długo utrzymująca się dobra pogoda właśnie w najważniejszym dniu miała nas zawieść???
Popołudnie przeznaczyliśmy na pakowanie plecaków na ostatnie dni trekkingu. Udało się Mateuszowi wynegocjować tragarzy (niby było to w umowie, ale chyba nie do końca), którzy mieli wnieść do ostatniego schroniska nasze skorupy, czekany i raki oraz ciepłe śpiwory. Osobiste plecaki wypełniła ciepła odzież na atak szczytowy, leki, przekąski, butelki z wodą i termosy na ciepłą herbatę. Reszta rzeczy z trekkingu została w torbach i workach w schronisku.
Kolacja upłynęła w dobrych nastrojach, zwłaszcza, że nasz kolega przestał gorączkować co mocno zwiększyło jego szanse na zdobycie wulkanu.