sobota, 25 lipca 2015

Boliwia 2015 - 8 czerwca (La Paz, Jezioro Titicaca, Copacabana, Isla del Sol)

Dzień zaczęliśmy nieco wcześniej bo plan był dość napięty. Śniadanie o 7 wypadło słabo, bo główny dostawca energii - cudnie wypieczone, chrupiące bułki do hotelu dostarczane są po 8. Trzeba było zadowolić się krakersami, reszta śniadania bez zmian. Punkt ósma wyruszyliśmy busikiem spod hotelu do jeziora Titicaca. Tutaj jednak panowała zdecydowanie większa dyscyplina przy organizowaniu wycieczek niż w Afryce. Przejazd to 3 godziny najpierw drogą asfaltową (o wiele za krótko), potem to już tylko dziury, garby, większe dziury, wszechobecny pył i oczywiście zakręty, zakręty, zakręty... Po drodze przystanek  w punkcie widokowym z panoramą jeziora i pasma górskiego - czas dla filmowców i fotografów. Muszę powiedzieć, że w czasie całej podróży miejscowi przewodnicy nigdy nie okazywali zniecierpliwienia i z dużym zrozumieniem podchodzili do naszej niekończącej się ochoty do robienia zdjęć i filmowania. Kolejny etap podróży to krótka przeprawa promem a po niej znowu zakręty przez jakąś godzinę aż do plaży Copacabana. Słowo plaża chyba nie oddaje charakteru tego miejsca. Jest to po prostu przystań nad  jeziorem, trochę piasku oraz rząd jadłodajni. Poza jedną restauracją z ekspresem do kawy z prawdziwego zdarzenia i toaletami reszta to podobne do siebie budy, różnymi plandekami osłonięte od wiatru i serwujące podobne menu. W jednej z nich zjedliśmy lunch - oczywiście jak wszędzie wokół jeziora był to pstrąg z ryżem - ryba bardzo smaczna.
Potem łodzią płynęliśmy na Isla del Sol, miało być 45 minut, miałam wrażenie że była to raczej godzina. Całkiem sympatyczny rejs z pięknymi obrazkami po drodze. Z przystani do naszego hotelu położonego prawie na szczycie szliśmy około 30 - 40 minut. Słońce grzało niemiłosiernie. Pokój w hotelu czysty, widok z okna powalający. Na przylegającym tarasie mogliśmy się chwilę wygrzewać i cieszyć panoramą jeziora. W miarę upływu czasu szybko zaczęliśmy odczuwać spadek temperatury. Już w kurtkach (w zanadrzu mając czapki i rękawiczki) ruszyliśmy na sam szczyt wyspy podziwiać zachód słońca.  Dołączyła do nas grupa turystów, ale spokojnie wszyscy zmieściliśmy się w wybudowanej wieży obserwacyjnej. Po zmroku zrobiło się baaardzo zimno.
Po całym dniu spędzonym w drodze marzył mi się gorący prysznic ale okazało się to niemałym wyzwaniem. W pokoju było 14 stopni !!! No tak, jak by nie było trwała przecież boliwijska zima. W ciągu dnia przy stale palącym słońcu czuliśmy się jak w lecie w Polsce i można było chodzić nawet w krótkim rękawie. Jednak nocą temperatury były dużo niższe, a w okolicach Titicaca w ogóle było nieco chłodniej niż na przykład w La Paz. Na wyspie w pokojach hotelowych nie było żadnych grzejników, a w łazience niedomykające się okno. Odkryliśmy "brazylijski prysznic", trochę mnie niepokoiły wystające kable, ale Radek przeprowadził z nami szybki kurs użytkowania. Wejście "na golasa" do łazienki prawie wywołało bezdech. Woda była ciepła, ale strumień bardzo rozproszony i umycie włosów wymagało niemałej cierpliwości. Pocieszeniem było to, że czekająca nas kolacja była w przytulnej izbie, gdzie grzał piec i ciepło dochodziło także z kuchni. Mokre włosy mogły więc doschnąć, a ja nie bałam się przeziębienia. Kolacja bardzo mi smakowała, chyba zjadłam najlepszą zupę na wyprawie. W czasie kolacji odśpiewaliśmy koleżance sto lat (właśnie w tym dniu obchodziła urodziny) wznosząc toast miejscową wódką z winogron - bardzo dobra, choć myślę, że smakowało by mi wszystko, co rozgrzewało. Do łóżka wsunęłam się najedzona, rozgrzana, w swetrze, ale bez czapki (Maciek w kurtce i czapce). Zasypiałam myśląc o czekających nas noclegach w namiocie otoczonym surowymi górami Kordyliery Królewskiej - może być naprawdę ciekawie.




















sobota, 18 lipca 2015

Boliwia 2015 - 7 czerwca (La Paz, Dolina Dusz, Dolina Księżycowa, El Alto)

Rankiem przywitało mnie słońce oraz znajomy już ból głowy. Dolegliwości poprzedniego dnia ustąpiły więc odważyłam się zjeść śniadanie. W tym dniu po La Paz i okolicy poprowadził nas Radek - Polak mieszkający od  kilku lat w Boliwii. Cena wycieczki - 25 dolarów od osoby.
Wygodnym busikiem pojechaliśmy najpierw do znanego punku widokowego by móc podziwiać miasto, kolejkę linową i góry w tle. Radek ciekawie opowiadał o mieście i ludziach, przybliżał też smaczki tutejszego życia politycznego. Dla mnie były to informacje naprawdę odkrywcze, bo nie miałam żadnej wiedzy o tym regionie.  Potem obfotografowaliśmy szczególnie polecaną Dolinę Dusz, która ku zdziwieniu samego Radka została mocno zeszpecona koparkami i buldożerami. Zieleń  zastąpiły  kamienie i piarg, ale strzeliste iglice gór nadal robiły wrażenie. Następny etap to Dolina Księżycowa - krajobraz kosmiczny, pełen niesamowitych kształtów i ciszy, która po odgłosach miasta potęgowała surrealistyczne wrażenie. Miejsce bardziej popularne, bo nie byliśmy jedynymi zwiedzającymi ale i tak bez porównania z tłumami urlopowiczów w Europie. Później mieliśmy okazję przejechać się wagonikiem żółtej kolejki linowej do El Alto - kiedyś dzielnicy, obecnie miasta zespolonego z La Paz. Kolejka jest dla Boliwijczyków zwykłym środkiem transportu odciążającym zakorkowane ulice, dla nas była atrakcją turystyczną. Z najwyższego punktu efektowna panorama metropolii, ale znacznie ładniejszy widok i możliwości fotografowania znaleźliśmy niedaleko środkowej stacji kolejki.  Punkt widokowy pełen kwiatów, z pomnikiem, ławeczkami i Japończykami jedzącymi lunch z jednorazowych pojemników. Na szczęście nasz posiłek wypadł w bardzo ładnej restauracji - hotelu. Miejsce wybrał Radek, zapewniając, że warzywa do sałatek płukane są w wodzie mineralnej (tak twierdzi obsługa). Miejsce bardzo efektowne. Miałam okazję zjeść wieprzowinę jedyny raz w Boliwii - było smacznie.
Po lunchu, już spacerując za Radkiem kolejno poznawaliśmy ciekawe miejsca La Paz słuchając opowieści i anegdot naszego przewodnika. Tak więc zwiedziliśmy Plac Murillo (parlament), odrestaurowane uliczki starego miasta (Calle Jaen), ponownie plac przy katerze Św. Franciszka, targ czarownic (tu można kupić WSZYSTKO, także pożądane przez Boliwijczyków afrodyzjaki, płody lam, liście koki itp), targ warzywny i na koniec  Plac San Pedro z różowym budynkiem więzienia. Na placu niespodzianka - mogliśmy zobaczyć zespół taneczny w trakcie prób. Występy i zabawa są ponoć dla Boliwijczyków tak ważne jak dla Brazylijczyków karnawał,  podporządkowują temu czas i pieniądze. Jak powiedział Radek, trudno przewidzieć gdzie byłaby teraz Boliwia gdyby nie zamiłowanie do zabawy. Mijaliśmy też jakieś muzea, ale w niedzielę wszystkie były zamknięte (jak to w egzotycznych krajach - wszystko na opak).
Dzień zakończyliśmy bardzo dobrą kolacją w japońskiej restauracji - było super smacznie.

















niedziela, 12 lipca 2015

Boliwia 2015 - 6 czerwca (La Paz)

Chociaż zasnęliśmy szybko zmęczeni wielogodzinną podróżą to bladym świtem obudził mnie ból głowy. Zrozumiałam, że frycowe za przebywanie na tej wysokości trzeba będzie jednak zapłacić. W nocy nie było czasu na ocenę hotelu, teraz z zaciekawieniem rozglądaliśmy się po pokoju. Hotel Casa de Piedra Hotel Boutique wyglądał całkiem nieźle, wystrój pełen bibelotów choć w sumie czysto. Niestety, zawsze jest jakieś "ale", jednak w tym przypadku zaskoczyło nas ono zupełnie - pokój był bez okna. Brak możliwości wietrzenia źle na mnie wpływał, w pomieszczeniu czuć było stęchlizną. Hotel bez okien to dopiero egzotyka! Nie wiedziałam już, czy mój ból głowy to kwestia rozwijającego się AMS czy reakcja na hotelowy smrodek.
Śniadanie wypadło całkiem nieźle i tak nawet europejsko - jajecznica, wędlina (4-5 plasterków), serek (4 kawałeczki), dżemik i masło, banany i papaja, musli z jogurtem, z egzotyki herbata z liści koki i sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy (tego nie jestem pewna, ale pestki pływały). Trochę źle wróżyły ilości jedzenia wystawione na stół dla dziewięciu osób, ale trzeba przyznać, że uzupełniane były na bieżąco lub po zwróceniu uwagi, chociaż zawsze w takiej symbolicznej ilości. Podziwiałam niestrudzone kursowanie obsługi na zaplecze z deserowymi talerzykami zawsze po kilka plasterków.
Po krótkim zebraniu organizacyjnym wybraliśmy się na spacer po La Paz. Chłodny ranek przypomniał nam, że tutaj jest zima, ale stabilna o tej porze roku pogoda zapowiadała słoneczny i ciepły dzień.
Po wyjściu z budynku zaraz zostałam otoczona zapachami i dźwiękami wielkiego miasta. Okazało się, że nasz hotel rzeczywiście stoi w samym centrum, nieopodal jednego z głównych placów miasta. Pierwsze wrażenie przypomniało mi ulice Betlejem - oślepiające słońce, kurz, zakorkowane, wąskie ulice, dźwięki klaksonów, pokrzykiwania ulicznych sprzedawców, pomieszane zapachy potraw przygotowywanych i serwowanych  z przeróżnych budek, a najczęściej wprost na chodniku. To co od razu różniło te miejsca to zachowanie ludzi - nie nawiązywali kontaktu, mijali nas obojętnie, handlarze nie zachwalali towaru, obsługiwali z dużą rezerwą, choć uprzejmie, często odwracali się do nas tyłem. Miało się wrażenie, że nie są ciekawi świata, chociaż turystów nie było wielu - pojedyncze grupki z plecakami przemykały po uliczkach La Paz.
Zaczęliśmy od wymiany walut w polecanym punkcie. Kurs rzeczywiście był korzystny. Potem dostaliśmy czas wolny na krótką wycieczkę po przyległych do katedry Św. Franciszka uliczkach. Od razu ruszyliśmy na poszukiwanie kawiarni i z satysfakcją w zacisznym miejscu wypiliśmy bardzo dobre espresso (12 bolivianos) choć ilość kawy z pewnością zadziwiłaby Włochów: jakieś 80-100 ml!!!. Tak więc dostaliśmy pierwszą nauczkę - nie zamawiać podwójnego espresso, bo pęcherz miałby trudności  z przyjęciem takiej ilości płynu. Ale kawa naprawdę smaczna.
W południe udaliśmy się na lunch do ponoć bardzo popularnej knajpki. Rzeczywiście była popularna wśród Boliwijczyków, bo wszystkie cztery stoliki były zajęte  i musieliśmy trochę poczekać. Lokal czystością pozostawiał wiele do życzenia, nie było toalety. Obsługa miła. W porze lunchu do wyboru są zwykle dwa dania, więc nie było specjalnie nad czym myśleć. Jedliśmy zupę z orzeszków ziemnych (miejscowy przysmak, dla mnie dziwna) oraz ryż z kurczakiem (raczej żałosny). Po lunchu Maciek z Mateuszem ruszyli w miasto by kupić miejscowe numery telefoniczne, ale po wielu próbach w różnych punktach obsługi nie udało się ich uruchomić. I tak dwie karty SIM można było wyrzucić (koszty symboliczne). Ja wróciłam do hotelu i właściwie mój dzień tak się zakończył. Wystąpiły bowiem u mnie tak gwałtowne dolegliwości żołądkowo-jelitowe, że resztę dnia spędziłam w łóżku trzymając się w pobliżu toalety i popijając Floridral (preparat probiotyczno - nawadniający). Wieczorem Maciek poszedł  z grupą na kolację,  tym razem do eleganckiej restauracji na steki z lamy. Ja zaczęłam lekko panikować, bo dreszcze i osłabienie stawiały pod znakiem zapytania wycieczkę po La Paz następnego dnia. Na szczęście Maciek wrócił z termometrem boliwijskim (piszę boliwijskim, bo takiego patentu naprawdę dawno nie oglądałam) i okazało się, że nie mam gorączki, więc się trochę uspokoiłam. Lama podobno smaczna.
Dzień powoli się kończył. Głowa przestała boleć, dolegliwości powoli się wyciszały. Nie wiedziałam, czy moje zaburzenia to skutek choroby wysokościowej czy spotkania z kuchnią boliwijską, a może jedno i drugie. Gdzieś koło północy zaczęłam już z niecierpliwością oczekiwać następnego dnia.





środa, 1 lipca 2015

Boliwia 2015 - 5 czerwca (podróż)

Podróż rozpoczęliśmy we czwartek po południu. Postanowiliśmy dojechać do Warszawy dzień wcześniej i przespać się parę godzin przed wylotem. Uniknęliśmy nocnej jazdy i uczucia zmęczenia na początku podróży. Na nocleg wybraliśmy apartamenty Dolcan  na Ochocie blisko lotniska - dobry standard (sypialnia, aneks kuchenny,  łazienka), cena 190 zł za 2 osoby. Umówiony wcześniej taksówkarz zawiózł nas o 4 rano w piątek na lotnisko (25 zł).  Podróż do Ameryki Południowej wypadła nam holenderskimi liniami lotniczymi KLM  (Królewskie Towarzystwo Lotnicze). Na początek lot Warszawa-Amsterdam, 2 godziny bez opóźnień, w czasie lotu napoje i kanapka. Na lotnisku w Amsterdamie spotkaliśmy się z liderem wyprawy Mateuszem Waligórą i poznaliśmy większą część grupy ( dwie osoby leciały indywidualnie). W Amsterdamie był czas na lunch i całe szczęście,  bo holenderska kanapka coś  mi zalegała i niezbyt dobrze wróżyła na dalszą podróż. Za dwie kanapki z łososiem, kawałek pizzy, dwa banany i dwie wody oraz aromatyczne espresso zapłaciliśmy prawie 26 euro. Olbrzymim samolotem (Boeing 777-200ER) lecieliśmy do Limy. Pierwszy raz podróżowałam tak wielką maszyną przez Atlantyk. W porównaniu z katarskimi liniami lotniczymi KLM wypadły blado. Wydaje się, że było nieco więcej miejsca na nogi ale catering naprawdę żałosny - w czasie 12-godzinnego lotu ćkaliśmy prawie wyłącznie bułki, co pod koniec lotu było trudne do zniesienia. Wieczorem po 18 czasu peruwiańskiego  byliśmy w Limie. Prawie czterogodzinną przerwę wykorzystaliśmy na  spacery i oczywiście na zjedzenie prawdziwej, ciepłej kolacji. Znaleźliśmy bardzo przyjemną, cichą knajpkę na końcu lotniska,  rosół z wkładką 10 dolarów (cóż, tanio nie było, ale jak smakował po tych wszystkich holenderskich bułkach). Ostatni etap to już krótki lot do La Paz. Wylądowaliśmy o 1.30 w nocy i jadąc taksówką do hotelu mieliśmy okazję zobaczyć rozświetlone miasto na zboczu góry - widok niesamowity, dający nam pierwsze pojęcie o wielkości miasta i urodzie jego położenia. Z wrażenia nikt nie zdążył zamanifestować duszności, choć przecież właśnie rozpoczęliśmy naszą przygodę na wysokości ok. 4.150 m n.p.m.