sobota, 24 października 2015

Boliwia 2015 - 14 czerwca (przełęcz Zongo, lodowiec)

Rano w pokoju 3 stopnie, a więc nieco lepiej niż w namiocie. W tym schronisku były dwie opcje: albo duszne sale na dole, albo zimne na górze. W nocy mocno wiało, ale dzień słoneczny i spokojny. Śniadanko jak zwykle: musli, jajka, banany i... co za niespodzianka - bułka z dżemem.
Do południa czekaliśmy na Mateusza, który wracał z La Paz. Przywiózł wiadomości (Polska wygrała z Gruzją), owoce i obietnice poprawy od szefa agencji Huayna Potosi. Przygotowaliśmy sprzęt w góry i po lunchu (zupa, mięso z ryżem) ruszyliśmy na lodowiec. Tego dnia mieliśmy ćwiczyć na lodowcu.
Po godzinnym marszu doszliśmy do miejsca treningu. Tam zmieniliśmy buty na skorupy, założyliśmy raki i wspinaliśmy się używając czekana. Był to dla mnie ważny dzień, bo z rakami wspinałam się ostatnio ponad 10 lat temu. Ponieważ ćwiczyliśmy gdzieś na około 4000 m n.p.m. więc chociaż to był nasz piąty dzień w górach nadal przy podchodzeniu towarzyszyła mi solidna zadyszka. Wejście na prawie pionową ściankę było dla mnie trudne, raz z powodu oblodzenia, dwa z powodu niesprawności mojej ręki. Miałam spore trudności z zabijaniem a zwłaszcza wyciąganiem czekana. Ale jakoś dałam radę. Wszyscy mieli nadzieję, że ścianka jest tylko treningowa i nie odzwierciedla drogi na szczyt. Pokerowy wyraz twarzy Mateusza nic nie pozwalał rozszyfrować. Ale już wkrótce wszystko miało się wyjaśnić.
Wróciliśmy do schroniska późnym popołudniem. Jeden z członków wyprawy źle się poczuł, niektórzy mieli gorszy apetyt. Ja chyba wszystkie aklimatyzacyjne sensacje miałam za sobą, bo czułam się świetnie i apetyt dopisywał. Kolacja mnie rozgrzała i pozwoliła dobrze przespać noc.
Fotek z tego dnia niewiele, bo obie ręce były potrzebne do wspinania. Podziękowania dla Kasi za zdjęcia z naszych ćwiczeń!






środa, 14 października 2015

Boliwia 2015 - 13 czerwca (Kordyliera Królewska, Maria Lloco, przełęcz Zongo)

Pobudka około siódmej. W namiocie -6 stopni! Na śniadanie pasztetowa z drobiu i oczywiście ...bułka z dżemem. Maciek z dnia na dzień coraz bardziej chudziutki. Mimo zaakceptowania przez szefową agencji diety dla niego ("no problem!") nie podawano żadnych alternatywnych posiłków. Czyżby Maciek miał udowodnić, że da się przejść pasmo Kordyliery wyłącznie na Isostarze? Żując pasztetową snuliśmy marzenia o czekającym na nas schronisku. Chociaż Mateusz nie zabił Gabriela, to jednak mieliśmy nadzieję, że gotować będzie kto inny.
Przed nami nieco ponad 10 kilometrów trekkingu, krajobrazy podobne jak wczoraj.  Ostatni odcinek przed schroniskiem na przełęczy Zongo uciążliwy bo biegł wzdłuż dość ruchliwej drogi. Stan nawierzchni był taki, że każdy samochód wzniecał olbrzymie tumany kurzu i jedynym ratunkiem były bandamy założone na nos i usta.
Ponieważ było to schronisko agencji Huayna Potosi to już sami nie wiedzieliśmy czego się spodziewać.  Położone pięknie nad zbiornikiem wodnym u stóp naszego wulkanu w środku raczej nie powalało. Główna sala przy kuchni z ławami dość obszerna ale mimo tutejszej zimy nie ogrzewana, chociaż kominek był. Dwie toalety, w tym jedna z łazienką. Wody gorącej starczyło dla wszystkich - taki prysznic po czterech dniach w górach to dopiero gratka. Początkowo dostaliśmy dwa smutne pokoje bez okien, z ciasno ułożonymi łóżkami piętrowymi. Potem pojawił się właściciel i zaoferował dodatkowo na piętrze pokój z oknem, nieco bardziej przestronny - skorzystaliśmy z okazji. Bardzo podniosło to komfort pobytu i poprawiło nam humory. W schronisku zima, nawet w głównej sali było 14 - 10 stopni, więc posiłki jedliśmy w kurtkach z nogami pod śpiworami. Kuchnia wyraźnie się poprawiła, porcje nieco większe i bardziej różnorodne, nawet dla Maćka coś tam specjalnie upichcono.  Gotowała chyba siostra naszego przewodnika Rocky'ego.
Mateusz był na tyle zbulwersowany dotychczasowym poziomem usług, że zdobył się po całym dniu wędrówki na trzygodzinny powrót autobusem do La Paz. Wieczór wykorzystał na spotkanie z szefem agencji a także dogadał wycieczki zaplanowane po zejściu z gór.
Noc w pokojach na dole duszna, na górze za to zimno (chyba z powodu nieszczelnego okna) więc chociaż spaliśmy w schronisku nadal śpiwory ratowały nam życie.










niedziela, 4 października 2015

Boliwia 2015 - 12 czerwca (Laguna Chiarcota, Maria Lloco)

Pobudka niestety tuż przed wschodem słońca. W namiocie minus 3 stopnie. Już na początku dnia miła niespodzianka - ustąpił ból głowy i nareszcie bez ograniczeń mogłam cieszyć się wędrówką. Na śniadanie jeden plasterek boczku, jajka i oczywiście... bułka z dżemem, ciepła herbata, woda mineralna. Jedliśmy z namiotem opierającym się na naszych głowach czyli normalnie.
Przed nami najdłuższy odcinek trekkingu - 14,5 km przez sąsiednie doliny do bazy pod górą Maria Lloco. Pakowanie worków i plecaków już w promieniach wschodzącego słońca. Gabriel przygotował lunch - bułka w serwetce, jabłko, mandarynka, jogurt i pudełeczko chipsów bananowych z orzechami, nikt z agencji nie pomyślał o jakichkolwiek opakowaniach. Szczęśliwie jedna osoba z grupy przywlokła przez ocean opakowanie woreczków śniadaniowych i  jakoś można było spakować bułki do plecaków.
Po przygotowaniach szybko rozbieraliśmy się z kurtek, bo słońce paliło ostro i zrobiło się naprawdę ciepło. Właściwie przez całą drogę wystarczył jeden długi rękaw, tylko na przełęczach gdzie nieco mocniej wiało momentami ubieraliśmy kurtki. Na początek pokonaliśmy przesmyk na około 5000 m n.p.m., potem niespiesznie maszerowaliśmy raz w górę, raz w dół, mijając stada lam i liczne jeziorka polodowcowe. Ponieważ cały czas wędrowaliśmy na wysokościach powyżej 3500 m n.p.m. roślinności nie było wiele, niższe góry to po prostu kamienne piramidy, ale wśród nich bajkowo lśniły białe szczyty pięcio i sześciotysięczników. Niewątpliwie lustra wodnych oczek mieniące się wszystkimi odcieniami szafiru i granatu stanowiły największy atut krajobrazowy tego szlaku. Nie był  to jakiś szczególnie trudny odcinek do pokonania, tempo spokojne, odpoczywaliśmy do woli. Wszyscy też zdawali sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nigdy nie wrócą w te strony więc chciwie chłonęliśmy mijane obrazy uwieczniając pejzaże na wszystkich możliwych nośnikach. Szło mi się dobrze, bez specjalnego wysiłku, ale przy każdym ostrzejszym podchodzeniu zawsze pojawiała się zadyszka. Pogoda stabilna, marsz cały czas w słońcu, wiało jak na te wysokości niewiele. Wszechobecny pył i bardzo mała wilgotność powietrza powodowały, że nasze nosy i gardła były mocno wysuszone, nie pomagało nawet częste picie. W promieniach zachodzącego słońca z respektem podziwialiśmy zachodnią ścianę Huayna Potosi która pięknie odsłoniła się na ostatnim odcinku szlaku.  Wreszcie dość zmęczeni  całodniowym trekkingiem dotarliśmy do celu.
Nasze główne bagaże, namioty i kuchnia jechały samochodem. Mateusz uzgodnił, że jeden z członków wyprawy zabierze się z nimi, bo czuł się mocno zmęczony i potrzebował przerwy. Jak dowiedzieliśmy się później, po zapakowaniu auta nagle zrobiło się mało miejsca i pracownicy agencji na czele z Gabrielem beztrosko chcieli go spławić. Nasz człowiek stawił jednak zdecydowany opór i chcąc nie chcąc musieli go zabrać. Samochody przyjechały na miejsce dość wcześnie ale Gabriel w doskonałym humorze przez resztę dnia wylegiwał się czekając na grupę. Tak więc po przybyciu do bazy nasz lider od razu dostał ciśnienia, bo o ile rozkładanie namiotów nie było wpisane w umowie to przygotowanie posiłku na określoną godzinę tak. Szybko robiło się bardzo zimno. Tym razem na kolację czekaliśmy w murowanej zagrodzie. W końcu po jakiś trzech godzinach dostaliśmy panierowanego kurczaka grubości około jednego milimetra, a Maciek, jako że panierki nie dla niego (oczywiście po interwencji lidera) otrzymał dwie parówki, ale za to zupełnie zimne. Grupa nawet wykazała się poczuciem humoru i tylko zwarte szczęki Mateusza świadczyły o uczuciach jakimi darzył Gabriela i całą agencję Huayna Potosi. Wsunęliśmy się do śpiworów raczej nie rozgrzani kolacją ale jednak szczęśliwi, bo miała to być ostatnia noc spędzona w namiocie.