sobota, 14 listopada 2015

Boliwia 2015 - 16 czerwca (przełęcz Zongo, schronisko Rock Camp)

Ranek nieco nerwowy, bo to już ostatnie godziny przed wielką wspinaczką. Śniadanie w niezłych humorach, zwłaszcza że naszemu koledze ostatecznie ustąpiły wszelkie dolegliwości i podjął decyzję o próbie zdobycia wulkanu. Wyglądał naprawdę marnie ale był bardzo zdeterminowany - doszedł już przecież tak daleko.
Ułożyliśmy niezły stosik sprzętu dla tragarzy i po ostatnich przygotowaniach ruszyliśmy na szczyt. Początek był nam znany z wcześniejszych ćwiczeń na lodowcu. Wyżej droga przypominała tatrzańskie szlaki. W pewnym momencie doszliśmy do murowanej budki, w której trzeba było uiścić opłatę za przejście. Chyba przewodnik wpisywał też grupę, ale nie było to tak wyraźne jak na Kili. Tempo było spokojne, szło się dobrze, raz dlatego, że byliśmy już naprawdę dobrze zaaklimatyzowani, dwa dlatego, że nasze plecaki wzorem trekkingu w Tanzanii nie były przeciążone. Dla mojego kręgosłupa pomoc tragarzy była zbawienna. Robiliśmy mnóstwo zdjęć z niepokojem patrząc na nadciągające chmury. Widoczność była coraz gorsza i nieubłaganie nadciągała zmiana pogody. Bez większych trudności dotarliśmy do schroniska Rock Camp na wysokości 5130 m n.p.m. Jest to nieduża kamienna chatka z której większość zespołów rozpoczyna atak szczytowy. Tam zrobiliśmy krótki postój na łyk wody i ubranie cieplejszych rzeczy, bo znaleźliśmy się w chmurach a do tego zaczął sypać deszcz ze śniegiem. Do środka nie wchodziłam. Ostatni odcinek do naszego schroniska pokonaliśmy w obuwiu trekkingowym choć nie było to całkiem bezpieczne, bo miejscami zalegało już sporo śniegu. Zaraz za schroniskiem  znajduje się niezbyt przyjemne i średnio zabezpieczone linami dość strome podejście, na którym było trochę zabawy z powodu sporego oblodzenia.  Potem po kamiennych głazach już trochę zmęczeni wolno doczłapaliśmy do najwyżej położonego schroniska na tej górze na wysokości około 5300 m n.p.m. W międzyczasie zmieniła się pogoda: przestało sypać, rozwiało chmury i poprawiła się widoczność - dobra wróżba przed atakiem szczytowym.
Nasze schronisko okazało się być sporym blaszanym schronem z przedsionkiem, w którym przygotowywano nam posiłek. W sali głównej było 5-6 piętrowych łóżek, stolik i dwie ławy. Niedaleko znajdowała się prowizoryczna toaleta. Popołudnie wykorzystaliśmy na odpoczynek i ostateczne przygotowanie ekwipunku na atak szczytowy. Ostatni posiłek tego dnia był niestety porażką. Przewodnicy nie za bardzo umieli gotować i ograniczyli się do usmażenia znanych nam już wcześniej panierowanych cieniutkich plastrów kurczaka (gotowce ze sklepu, w Boliwii zwane Milanese ). Jako że olej do smażenia lata świetności miał już za sobą więc zapach rodem z Mc Donalda i ciężkostrawność potrawy nie zachęcały do gromadzenia kalorii przed czekającym nas wysiłkiem. Dwie osoby miały mieć dietę lekkostrawną, w tym nasz kolega w okresie rekonwalescencji, ale przewodnicy tradycyjnie tylko rozkładali ręce. Ich niemoc w zorganizowaniu czegokolwiek była porażająca. Na szczęście była też miseczka ryżu i to musiało starczyć.
Mateusz przedstawił nam przewodników, każda para miała swojego. Mnie i Maćkowi przydzielono Celestyna. Nasz lider po hiszpańsku wytłumaczył im, że oczekujemy wsparcia podczas wspinaczki a nie zniechęcania przy pierwszych objawach zmęczenia czy choroby wysokościowej. Za odpowiednie zaangażowanie obiecał napiwki, co uzgodniliśmy wcześniej. Nie dane było Mateuszowi skupić się na przygotowaniach do ataku szczytowego, bo w międzyczasie musiał walczyć o zniesienie ciężkiego sprzętu. Okazało się, że umówieni tragarze owszem ekwipunek wynieśli, ale nie mieli go zamiaru znosić. Agencja Huayna Potosi przechodziła samą siebie !!!
W końcu jakoś ten następny dzień zastał dogadany. Wszyscy czuliśmy się dobrze, nikogo nie bolała głowa co niezmiernie cieszyło Mateusza. Ponieważ materace na tej wysokości mają swoją własną mikroflorę mój mąż jako zdeklarowany alergik miał potrzebę wypróbowania wszystkich leków zabranych z Polski, ale jak się okazało nie działały żadne. On chyba najbardziej wyczekiwał wyjścia na szczyt. Mieliśmy przed sobą kilka godzin niespokojnego snu. Słychać było wzmagający się wiatr, tłuczenie się blach schroniska, momentami odgłosy padającego śniegu. Przed nami ostatni wysiłek...










środa, 4 listopada 2015

Boliwia 2015 - 15 czerwca (przełęcz Zongo, Cahrquini)

Powoli nasza przygoda w górach Kordyliery dobiegała końca. W ramach nieustannie trwającej aklimatyzacji tego dnia wspięliśmy się na Cahrquini 5392 m n.p.m. Góra raczej przeciętna (kupa kamieni) ale za to położona naprzeciw Huayna Potosi co pozwalało do woli nacieszyć się widokiem naszego wulkanu. Wspinaliśmy się bez jednego członka wyprawy, który niestety miał bardzo burzliwe objawy infekcji żołądkowo-jelitowej. Jego udział w ataku szczytowym był pod znakiem zapytania.
Wspinaczka nie była bardzo trudna chociaż osuwające się różnej wielkości głazy stanowiły momentami pewne zagrożenie. Trzeba było uważać na labilne kamienie które pojawiały się dość niespodziewanie, pewnie dlatego, że nie był to jakoś specjalnie przygotowany szlak. Wchodziliśmy po prostu za miejscowym przewodnikiem, który sam od czasu do czasu drapał się po głowie wypatrując najbezpieczniejszego przejścia. Do połowy góry towarzyszył nam pies - chyba był bardzo znudzony i szukał towarzystwa. Byłam już naprawdę dobrze zaaklimatyzowana, bo jedynie zadyszka towarzysząca przy stromych podejściach przypominała mi, że wspinam się na wysokościach powyżej Mont Blanc. Aż trudno było uwierzyć. Dla pewności raz po raz zerkałam na  altimetr.
Chociaż góra przeciętna to widoki ze szczytu bajkowe. Nasze dobre samopoczucie psuły jedynie chmury nieubłaganie nadciągające nad Huayna Potosi - czyżby tak długo utrzymująca się dobra pogoda właśnie w najważniejszym dniu miała nas zawieść???
Popołudnie przeznaczyliśmy na pakowanie plecaków na ostatnie dni trekkingu. Udało się Mateuszowi wynegocjować tragarzy (niby było to w umowie, ale chyba nie do końca), którzy mieli wnieść do ostatniego schroniska nasze skorupy, czekany i raki oraz ciepłe śpiwory. Osobiste plecaki wypełniła ciepła odzież na atak szczytowy, leki, przekąski, butelki z wodą i termosy na ciepłą herbatę. Reszta rzeczy z trekkingu została w torbach i workach w schronisku.
Kolacja upłynęła w dobrych nastrojach, zwłaszcza, że nasz kolega przestał gorączkować co mocno zwiększyło jego szanse na zdobycie wulkanu.