niedziela, 26 lutego 2017

Nepal 2016 - 10 listopada (Samagaun, jezioro Birendra, Samdo)

Noc trudna. Jak zwykle w tych wszystkich osadach non stop szczekające psy, a tutaj dodatkowo z pobliskiego kościoła buddyjskie śpiewy, modły, bębny. Po kilku godzinach obudził mnie zalewający katar i tępy ból głowy. A jednak wysokość, choć nieduża, dawała o sobie znać. Wzięłam tabletkę Diuramidu, krople do nosa i udało mi się trochę zdrzemnąć. Rano w pokoju 7 stopni, ale słońce szybko podnosiło temperaturę. Przy śniadaniu okazało się, że osoby z chusteczkami do nosa stanowią większość grupy.
Po opuszczeniu osady najpierw udaliśmy się nad brzeg podziwianego wcześniej jeziora Birendra. W tafli pięknie przeglądały się otaczające szczyty z imponującym wierzchołkiem Manaslu. Sesja zdjęciowa obowiązkowa. Potem spacerkiem uzyskaliśmy dalsze 300 metrów wysokości dochodząc do osady Samdo 3870 m n.p.m. Trasa ładna, cały czas wzdłuż rzeki, z całą gamą widoczków do uwieczniania. Osada skromna, lodża z pokojami i niedużą salą jadalną. Za to możliwość wykupienia Wi-Fi ucieszyła większość grupy. Po lunchu (niezły dal-bhat) zaliczyliśmy krótki spacer po pobliskiej wiosce Tybetańczyków, którzy osiedlili się w tym miejscu uciekając przed okupacją. Ludność zaskakująco otwarta i uśmiechnięta jak na tak skrajnie surowe warunki życia. Coś zupełnie odmiennego niż w Boliwii. Potem już tylko drzemka, kolacja i noc (bardzo zimna!).






















piątek, 17 lutego 2017

Nepal 2016 - 9 listopada (Samagaun, baza pod Manaslu)

Rano w pokoju 4 stopnie. Samopoczucie całkiem dobre, zażywanie Diuramidu na razie  w fazie rozważań. Tym razem jednak poranna owsianka coś wchodziła mi ciężko, za to Maciek wsunął kopiaty talerz kartofelków z warzywami. W Samagaun czekały nas dwa noclegi, więc wyjątkowo dnia nie rozpoczynaliśmy od zwijania śpiworów. Wydawało się to nam wielce komfortowe.
Był to dzień aklimatyzacyjny. Wspinaliśmy się w kierunku bazy pod Manaslu, każdy indywidualnie wyznaczał sobie swoją wysokość aklimatyzacyjną, potem wracał. Lider zalecał uzyskanie przynajmniej  4000 - 4100 m n.p.m. Szło się nieźle, ale zaskoczył nas upał, słońce prażyło okrutnie a spodziewanego zimnego wiatru od lodowca jakoś nie było. Po drodze podziwialiśmy cudny widok na pobliskie jezioro Birendra i coraz bardziej eksponowane seraki lodowca. Dwa razy słyszałam odgłos odrywającego się seraka, ale nie udało nam się go wypatrzeć. Na granicy 4000 m n.pm. zaczęłam odczuwać objawy hipoglikemii (wychodziło kiepskie śniadanie), pojawiły się zawroty głowy, plamy przed oczami. Zjadłam batonika, wypiłam większą porcję wody i doczołgałam się do grupy na wysokość 4056 m n.p.m. Tam chwilę posiedziałam, ale nie za długo bo czułam się jak kurczak opiekany na rożnie. Wypiłam cały zapas wody i w miarę szybko, bez postojów zeszłam do osady. Maciek jeszcze podreptał w górę, bo jak sam twierdził taki talerz kartofelków z rana daje niezłego kopa. Zaliczył 4258 m n.p.m.
Na lunch spałaszowałam talerz opiekanych ziemniaczków i pozwoliłam sobie na ostatni ciepły prysznic przed przełęczą. Jak na razie bez Diuramidu, nudności, bólu głowy zaliczyliśmy połowę trekkingu.













niedziela, 5 lutego 2017

Nepal 2016 - 8 listopada (Lho, Samagaun)

Rano w pokoju 1 stopień. Bateria w zegarku Maćka zamarzła.
Pobudka przed siódmą, śniadanko wpół do ósmej. Dzień rozpoczęliśmy od zwiedzenia pobliskiego klasztoru mnichów buddyjskich. Na szczycie góry znajdują się zabudowania: widoczny z daleka budynek główny oraz powstające wokół pawilony mieszkalne. Grupa mnichów właśnie wychodziła z klasztoru po skończonej nauce i mogliśmy wejść do środka, oczywiście po ściągnięciu butów. Wewnątrz panował półmrok, posąg Buddy dominował na środku, zdjęcia tutejszych ojców dyrektorów zdobiły boczne ściany. Zwracał uwagę olbrzymi zbiór pism przypominający naszą bibliotekę. Zwiedzanie uatrakcyjnił jeden z mnichów opowiadając po angielsku historię klasztoru, chętnie też odpowiadał na pytania dotyczące zwyczajów i sposobu kształcenia. W sumie ciekawe miejsce.
Resztę dnia wypełnił około czterogodzinny marsz do osady Samagaun (3520 m n.p.m.). Sposób prowadzenia trekkingu nieustannie mnie zadziwiał: grupa rozciągnięta nadzwyczajnie, jeden przewodnik na początku z dwoma osobami, potem reszta na długości chyba kilku kilometrów, na końcu lider. Parę razy z duszą na ramieniu wybieraliśmy drogę, nie mając pewności czy właściwą. Nie bardzo podobała mi się perspektywa błądzenia w Himalajach. Przy rozstajach niby można było czekać na zamykającego pochód Michała, ale w ostrym słońcu i przy zimnym wietrze nie było to takie proste. Do osady przyszliśmy jeszcze przed zachodem słońca w przyjemnej temperaturze powietrza więc możliwy był szybki prysznic. Za poznany już wcześniej patent z piecykiem gazowym  zapłaciliśmy  350 rupi. Jak widać cena prysznica rosła wraz z wysokością. Na lunch Maciek dostał spleśniały ryż, ja rozgotowany makaron. Po krótkiej drzemce kolacja, tym razem smaczny dal-bhat oraz codzienny rytuał - ocena saturacji i samopoczucia oraz wybór śniadania (co oznaczało podział grupy na owsiankę i jajka).
Noc kiepska nie tylko za sprawą ujadających niestrudzenie psów ale  (i to była nowość) śpiewów modlitewnych z towarzyszeniem bębnów.