czwartek, 22 lutego 2018

Nepal 2017 - 28 - 30 października (Katmandu, Lukla, Phakding)

Podróż rozpoczęła się 28 października. Około godziny 18 wystartowaliśmy z Warszawy do Doha, a po trzygodzinnej przerwie kontynuowaliśmy lot do Katmandu. Już na lotnisku w Warszawie poznaliśmy naszego lidera i kilka osób z grupy trekkingowej. Tym razem lecieliśmy katarskimi liniami lotniczymi i było nieźle, choć jedzenie raczej przeciętne. 29 października około godziny 11 wylądowaliśmy w Katmandu.  Procedury lotniskowe w Nepalu już znaliśmy, ale pojawiły się nowe automaty mające przyspieszyć załatwianie wizy. Wyszło tak sobie. Podróż z lotniska do hotelu oczywiście w korku. Hotel Manang w pobliżu Thamelu w pierwszej odsłonie wypadł dobrze: pokoje przyzwoite, widok z pokoju na miasto, w miarę cicho. Popołudnie wykorzystaliśmy na odpoczynek, zjedliśmy obfity lunch w naszej ulubionej knajpce Utse. Noc spokojna ale krótka, bo o 5 czekało śniadanie. O ile wygląd hotelu i pokoje były zachęcające i wygrywały z hotelem ubiegłorocznym to jedzenie zdecydowanie przegrywało. Niby te same potrawy ale zwyczajnie niesmaczne. Tak więc już pierwszego dnia sięgnęłam po swoje kabanosy i pieczywo. Mogłam trochę obficiej spakować torbę niż rok temu, także dlatego, że limit bagażu dla tragarza był nieco wyższy - 15 kg.
Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy, rzeczy zbędne w górach zostawiając w hotelowym depozycie. O tej porze dnia dość szybko dotarliśmy na lotnisko. Bagaże główne odprawiono sprawnie, wszystkie bagaże podręczne naszej grupy zostały zważone razem a nadwyżkę podzielono po równo (wyszło 750 rupi od głowy). Nie ma się więc co stresować 20 kg limitem. Wylecieliśmy do Lukli (135 km od Katmandu) ostatecznie około godziny 8. Ten mały port lotniczy to miejsce od którego większość turystów zaczyna trekking w rejonie Mount Everestu. Panuje przekonanie, że jeśli uda się bezpiecznie wylądować w Lukli, to zdobycie najwyższej góry świata jest już tylko formalnością. Lotnisko to położone na wysokości 2860 m n.p.m. uważane jest za jedno z najbardziej niebezpiecznych na świecie - pas startowy ma jedynie 460 metrów, przed pasem przepaść, za pasem góra więc pilot ma tylko jedną szansę na wylądowanie. Samolociki też stanowią swoisty challenge. Kabina pilotów oddzielona od pasażerów zasłonką, która nie była zresztą zaciągnięta. Bagaż podręczny trzeba poupychać między nogi lub trzymać na kolanach. Jedyna stewardesa zaproponowała waciki do uszu i cukierka. Piloci wystartowali i wylądowali sprawnie. Sam lot trwał około 40 minut, niestety w dużym hałasie (zbawienne zatyczki do uszu), no i ciągnęło od drzwi (!!!). Ale moment, kiedy nagle wyłania się cały masyw Himalajów Wysokich z Mount Everestem, a my lecimy tuż tuż naprawdę niezwykły. Właśnie na tej wysokości i z tak bliska można w pełni poczuć potęgę tych gór.
W Lukli trochę pomarudziliśmy, bo część naszych głównych bagaży przyleciała następnym samolotem. Ciśnienia nie było, bo przed nami zaledwie czterogodzinny marsz do Phakding 2610 m n.p.m. Po drodze zjedliśmy lunch: spaghetti (jak zwykle w Nepalu rozgotowane) lub smażony ryż. W lodży byliśmy około 16. Robiło się już chłodno, nad szczytami zawisły nieciekawe chmury. Zaryzykowałam prysznic - tutaj znany już wcześniej patent z piecykiem gazowym i wybitą szybą dla wentylacji. Po południu był czas na poznanie się grupy, wymieniliśmy doświadczenia z poprzednich wypraw.  Kolacja przeciętna, dal bhat słaby. Potem już tylko śpiworek i spać.








czwartek, 8 lutego 2018

Nepal 2017 - przygotowania

Jesienią 2017 roku nie miałam wiele czasu na wybieranie trekkingu, cały czas czekaliśmy na zebranie się grupy do Etiopii. Ponieważ nic z tego nie wyszło przez pewien czas myślałam o Madagaskarze z Arturem Ziębą ale tu z kolei najbliższe wolne terminy były dopiero w 2018 roku. Przeglądając jesienną ofertę 4Challenge wypatrzyłam spośród wielu nepalskich propozycji trekking do bazy pod Everestem przez trzy himalajskie przełęcze. Odkąd przeczytałam książki Kukuczki i o Kukuczce zawsze chciałam stanąć w tej bazie i to była świetna okazja. Pasował mi termin, wrzuciłam hasło mężowi - kiwnął aprobująco głową więc wysłaliśmy zgłoszenie, zapłaciliśmy zaliczki i tyle. Oboje zajęci pracą nie analizowaliśmy specjalnie programu, Nepal już znaliśmy, a trekking to trekking. Po trzech wcześniejszych wyprawach protektory naszych górskich butów były kompletnie starte co oznaczało zakupy. Maciek tym razem wybrał Salomony, ja Mamuta. Odświeżyliśmy trochę odzież górską, a ja szarpnęłam się na kurtkę gore-texową (do tej pory stosowałam inne, tańsze membrany). Byłam ciekawa, o co tyle hałasu. Wszystko to załatwialiśmy w wirze pracy próbując jednocześnie przygotować się kondycyjnie. Wreszcie kilka dni przed wylotem był czas na podsumowanie zakupów, pakowanie sprzętu i jedzenia, a Maciek rozważając zabieranie raków zaczął analizować program trekkingu. Po przeczytaniu planu minę miał nietęgą i w końcu spytał mnie, czy ja dokładnie przeczytałam na co się zdecydowaliśmy. Po prawdzie to nie, zarejestrowałam tylko długość wyprawy i najwyższe wysokości, szczegółów nie ogarniałam. Do tej pory wszystkie nasze trekkingi były dla ludzi więc wydawało mi się, że mają one podobny stopień trudności. W ramach odpokutowania win dostałam program do natychmiastowego przeczytania i powiem szczerze, że byłam mocno zaniepokojona. Zapowiadało się na to, że po typowym podchodzeniu aklimatyzacyjnym będziemy gonić po 4-5 tysiącach: pobudka o świcie albo i przed, zaliczanie wysokości, zbieganie w dół, i na drugi dzień wszystko od nowa. Ani dnia wytchnienia. Zrodziło się we mnie przekonanie graniczące z pewnością, że ten trekking nie jest dla mnie. A cóż, już praktycznie byliśmy w drodze.