czwartek, 24 maja 2018

Nepal 2017 - 4 listopada (Dingboche)

Noc niezła, ale chłodna. Rano w pokoju 0 stopni. Dzisiaj dzień aklimatyzacyjny, znaczy luźny. Śniadanko o ósmej, wymarsz o dziewiątej. Trasa liczyła 2,1 km do punktu widokowego, podejścia było 258 m. W lodży oczywiście została bohaterka poprzedniego dnia, zdecydowanie w lepszej formie. Szło się dobrze, pogoda bajkowa, niebo jeszcze prawie bezchmurne, widoki jak co dzień piękne. Trzech kolegów z grupy po raz pierwszy zobaczyło czekające ich wyzwanie - Island Peak. Wraz ze zdobywaniem wysokości coraz bardziej odczuwaliśmy chłodny wiatr, nie jakiś bardzo silny, ale jednak. Póki rozgrzewał nas marsz było nieźle, u celu wszyscy poubierali puchówki lub gore. Po zrobieniu miliona zdjęć i ujęć kamerą sprawnie zeszliśmy do lodży. Ponieważ słońce świeciło cudnie ogrzewając  budynki i susząc pranie, a pora była jeszcze wczesna zapytałam o możliwość wzięcia prysznica. I  tu niespodzianka - powyżej budynku z pokojami stała samotnie blaszana kabina prysznicowa ze znanym już patentem na piecyk gazowy. Przyjemność kosztowała 500 rupi, czyli tyle co dwie osady wcześniej. Podejrzewałam, że to ostatnia taka możliwość na szlaku przed powrotem. Wieczorem nie miałabym odwagi ze względu na temperatury, ale w ciągu dnia blaszane ściany kabiny super się nagrzewały i był to całkiem przyjemny shower.
Lunch niezły, odkryłam pożywną zupę, a właściwie gulasz szerpa. Po południu espresso w naszej kawiarence, ciepłe ciasteczko i zielona herbata - prawdziwy dzień aklimatyzacyjny. Przy okazji buszowania po osadzie okazało się, że w naszej lodży ceny są po prostu złodziejskie, co było nawet bodźcem do interwencji u naszego lidera. Coś tam właściciel spuścił, ale i tak wszyscy kupowali "na mieście" (w praktyce wystarczyło wstąpienie do sklepu naprzeciwko). Na litrze wrzątku przebicie było ponad dwukrotne. Wieczorem w pokoju 2 stopnie.







środa, 16 maja 2018

Nepal 2017 - 3 listopada (Deboche, Dingboche)

Rano w pokoju 2 stopnie. Śniadanie o wpół do ósmej i przy coraz mocniej grzejącym słońcu wymarsz do Dingboche na 4410 m n.p.m. Trasa 9,5 km zajęła prawie 7 godzin (w tym herbatki, lunch), podejścia 721 metrów, zejścia 141, szlak w większości przebiegał wzdłuż rzeki Imja Khola.
Szło mi się świetnie, rano wzięłam 1 tabletkę Diuramidu bo to już konkretne wysokości. Apetyt dobry i jak na razie bez bólu głowy. Maćka w miarę zdobywania wysokości coraz bardziej bolała głowa, ale na razie postanowił pozostać przy Ketonalu. Grupa raczej w formie. Na całej trasie sklepiki, restauracje, więc nie było problemu z napojami czy posiłkami.
W czasie drogi początkowo towarzyszyło nam piękne słońce, potem w czasie lunchu nadciągnęły chmury, które otuliły cały podziwiany przez nas Ama Dablam (6814 m n.p.m.). Chyba byliśmy świadkami jakiejś akcji ratowniczej, bo helikopter niespokojnie krążył wokół szczytu, potem na dłuższy czas zawisł w powietrzu, w końcu przetransportował na linie jakiś pakunek (czyżby paczka na przetrwanie?). Po lunchu chmury zbierały się coraz gęściej i zaczęło wiać, ale może nie była to zmiana pogody tylko efekt zdobywania wysokości.
W Dingboche pokój z prostą toaletą, ale bez umywalki. Ręce czy zęby trzeba było myć na zewnątrz niedaleko jadalni - jeden kran. Trochę kłopotliwe, ale byliśmy wdzięczni chociaż za toalety. W jadalni na środku koza, była więc nadzieja na ciepełko. Powoli godziłam się z tym, że będzie to moje pierwsze miejsce bez prysznica. W oczekiwaniu na klucze i wybór wieczornego posiłku byliśmy świadkami akcji medycznej. Oprócz nas w lodży znajdowała się spora grupa kanadyjsko-nowozelandzka. Szef grupy był przeszkolonym ratownikiem wysokogórskim dysponującym bardzo profesjonalnym sprzętem. Był wśród nich również lekarz stomatolog ze sprzętem medycznym swojej specjalności. Połowa jadalni została przerobiona na gabinet dentystyczny, gdzie po odkażeniu narzędzi (nad ogniem) i podaniu miejscowego znieczulenia rwali zęby mieszkańcom osady. W ciągu trzech godzin załatwili 17 pacjentów. Tubylcy mówili, że najbliższy stomatolog jest w Namcze Bazar ale jest drogi i rwie na żywca!
Robiło się coraz chłodniej, zaczął padać drobny śnieg. Mimo to zrealizowaliśmy krótki spacer po osadzie i drobne zakupy (paczka herbaty owocowej Dilmah 400 rupii). W pobliżu naszej lodży odkryliśmy prawdziwą kawiarenkę, w środku było ciepło, pachniało kawą i ciastem. Popełniliśmy więc na wysokości 4400 m n.p.m. pyszne espresso, do tego potężny kawałek brownie. Do kolacji odpoczywałam  w śpiworku a Maciek szalał z apartem uwieczniając okolicę w promieniach zachodzącego słońca.
Na wieczorny posiłek udaliśmy się w niezłych humorach, ale szybko miny wszystkim zrzedły, bo byliśmy świadkami jednej  z najbardziej niebezpiecznych sytuacji w czasie naszych trekkingów EVER! Osoba która źle się czuła po imprezie integracyjnej nie do końca wróciła do formy. Jak się okazało od dwóch dni była osłabiona, utraciła apetyt. Na kolację przyszła bardzo blada z silnym  bólem głowy. Nie była w stanie niczego przełknąć, a leki przeciwbólowe od razu zwymiotowała. Było jasne, że dopadła ją choroba wysokościowa. Nie byliśmy jednak świadomi rozmiarów zagrożenia. Jej stan zwrócił uwagę ratowników z grupy kanadyjskiej i zaproponowali oni pomiar saturacji. Ku naszemu przerażeniu wyświetliła się liczba 69!!! No i zrobiło się nieciekawie. Wydawało się, że jedynym wyjściem będzie pilny transport helikopterem na niższe wysokości i fachowa pomoc medyczna. Ale jako że karawana Kanadyjczyków targała ze sobą wszystko na środek jadalni wyłożono przenośną komorę hyperbaryczną! Koleżankę umieszczono w środku na jakieś trzy godziny (zalecane są co najmniej dwie, ale im dłużej tym lepiej). Mechanicznie przez naciskanie pedału napompowano komorę do około 2 psi (co czasowo "sprowadziło" chorą do poziomu Lukli), a potem męska część grupy pracowała nad utrzymaniem tej wartości. Maciek obserwował przez szybkę pacjentkę i wartości saturacji. Koleżanka początkowo podsypiała, ale w miarę poprawy saturacji wyglądała coraz lepiej, nawet zaczęła się interesować losami wzgardzonej wcześniej zupy pomidorowej. Nieco przed północą z pomocą właściciela sprzętu rozpoczęliśmy proces dekompresji i po chwili wyciągnięto z komory całkiem odmienioną pacjentkę, jeszcze słabą, ale za to głodną, co podobno świadczyło o powodzeniu terapii. Dostała zalecenie zażycia 8 mg Deksametazonu i zakaz zdobywania wysokości co najmniej jeden dzień. Decyzję o kontynuacji trekkingu miała podjąć później w zależności od samopoczucia. Było jasne, że wróciliśmy z bardzo dalekiej podróży. Bo to, że nasze drogi skrzyżowały się właśnie tego wieczora z profesjonalną ekipą wspinaczy posiadającą przenośną komorę hyperbaryczną należy traktować w kategorii cudu. Byli oni już wielokrotnie w Nepalu, ale po raz pierwszy mieli okazję przetestować ją w sytuacji prawdziwego zagrożenia życia. 
Powrót do pokoju zapowiadał trudną noc - w środku 2 stopnie.