środa, 26 września 2018

Nepal 2017 - 17 listopada (Katmandu, Pałac Królewski)

To nasz pożegnalny dzień w Nepalu. Ponieważ lot powrotny był wieczorem postanowiliśmy po raz ostatni podjąć próbę sforsowania Pałacu Królewskiego - „Narayanhiti”. Wierzyliśmy, że tym razem wypali, bo wg informacji otwarte miało być od 11 do 15 a my byliśmy mocno zdeterminowani. Jak sobie wcześniej postanowiłam do plecaka zapakowałam pozostałe z trekkingu batony, ale koczującej kobiety z dziećmi tym razem nie spotkaliśmy. Odetchnęłam z ulgą, choć zdawałam sobie sprawę, że być może koczują przy innej zakurzonej ulicy. Na miejsce przybyliśmy pół godziny przed otwarciem zajmując czołowe miejsce w tworzącej się kolejce. Chętnych przybywało w niesamowitym tempie i do tego co chwilę autobusy wysadzały całe klasy dzieciaków. Kolejka robiła się jakaś taka zakręcona i chaotyczna, zaczęłam wątpić, czy uda nam się przebić. Punktualnie o jedenastej otworzono dużą bramę puszczając grupy zorganizowane. Jednocześnie w małej bramie pojawił się kierujący ruchem strażnik i gestem najpierw zaprosił do kasy oczekujące "białe twarze", potem indywidualnych turystów z Nepalu. Odetchnęłam z ulgą. Cena biletu dla Nepalczyków 100 rupi, dla reszty świata 500 rupi. Do biletów dołączona jest krótka informacja w języku angielskim z rysem historycznym i opisem poszczególnych sal. Od kasy należało przejść do przechowalni i zostawić bagaż oraz wszystkie urządzenia służące do rejestracji. Już wiedziałam, że z filmu i zdjęć nici.
Przed wejściem na teren ogrodów ustawione były bramki (osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn) do rewizji osobistej. Tu już zaczęła ogarniać mnie wesołość, bo kilka pałaców w życiu udało mi się zwiedzić, ale podobnych cudów nie przerabiałam. Zostałam bardzo skrupulatnie przeszukana, pani nawet zaginała mój paszport sprawdzając, czy to aby nie telefon. Maciek zapomniał o GoPro  w kieszonce spodni i musiał wrócić do przechowalni.
Nazwa pałacu została utworzona z dwóch słów Narayana (nazwa hinduskiego bóstwa Wisznu) i Hiti (oznacza strumień wody). Gmach sprawia wrażenie nowoczesnej budowli. Został ukończony w 1970 roku według projektu kalifornijskiego architekta Benjamina Polka. Zdziwiły mnie liczne budki strażnicze z żołnierzami pod bronią - czyżby muzeum kryło jakieś nadzwyczajne skarby???
Zwiedzając poszczególne sale musieliśmy przedzierać się przez liczne szkolne wycieczki. Chociaż Nepalczycy w 2008 roku obalili monarchię to tłumnie odwiedzają pałac, który wszakże jest częścią ich historii.
W pałacu jest tyle sal ile dystryktów liczy Nepal. Po przekroczeniu głównych drzwi wchodzi się do sali przyjęć, która nosi nazwę Kaski Sadan, czyli Kaski Dystrykt. Salę zdobią wyprawione skóry dwóch tygrysów bengalskich upolowanych przez Króla Mahendrę i Króla Birendrę. Na ścianach można oglądać portrety władców Nepalu naturalnych rozmiarów. Tutaj miały miejsce audiencje dla polityków czy zaprzysiężenia wysokich urzędników państwowych. Najważniejszym miejscem w pałacu jest sala tronowa zwana Gorkha Baithak. Jej konstrukcja nawiązuje do hinduskiej pagody. Wrażenie robi olbrzymi żyrandol zawieszony na wysokości 60 stóp. Pod tym wysokim sufitem znajduje się tron króla Nepalu. Można też zajrzeć do części prywatnej pary królewskiej. Byłam zaskoczona niewielkimi rozmiarami sypialni. Ciekawił mnie poziom wyposażenia łazienek, ale drzwi do nich były zamknięte. Na ścianach wisi mnóstwo fotografii przedstawiających wizytujących Nepal sławnych gości, być może byli tam też przedstawiciele Polski, ale nie udało mi się ich znaleźć.
Pałac był świadkiem krwawego dramatu, który doprowadził do końca istnienie monarchii w Nepalu. 1 czerwca 2001 roku książę Dipendra, następca tronu, zastrzelił dziewięcioro członków swojej rodziny, pięcioro ranił, po czym popełnił samobójstwo. W grę podobno wchodził wątek miłosny. Masakry dokonano w przylegającym do pałacu pawilonie, który służył jako miejsce rekreacji. Nowy król Gyanendra (brat zamordowanego króla Birendry) nakazał zburzenie tego pawilonu i obecnie pośród ruin można jedynie obejrzeć miejsca odnalezienia ciał, zaznaczone i podpisane. Ponoć pawilon ma być odbudowany.
Pałac na pewno  przepychem góruje nad resztą budowli w Nepalu, ale nie znalazłam tam niczego, co by tłumaczyło siły zbrojne wokół  budynku. Pracownicy w muzeum są mało sympatyczni, ogrody wokół niespecjalnie zadbane, toalety dla zwiedzających żałosne. Ale jest to jedyna okazja by podejrzeć, jak wyglądało królewskie życie po nepalsku.
Po zwiedzaniu poszliśmy na pożegnalny lunch, oczywiście do Utse. Jak zwykle było dużo i smacznie. Mieliśmy trochę czasu do transferu na lotnisko co wykorzystałam na wydanie ostatnich rupi na Tamelu. Podróż na lotnisko i wylot z Katmandu odbyły się zgodnie z planem. Lot przebiegł bez niespodzianek, chociaż kaszel mieliśmy tak intensywny, że niektórzy turyści w samolocie pozakładali maseczki na twarze. Aż dziw, że nie zarządzono kwarantanny 😷.






poniedziałek, 3 września 2018

Nepal 2017 - 16 listopada (Katmandu, Świątynia Dakshinkal, Tamel)

Rano w pokoju 20°C. Kaszel nie odpuszczał, a rozbicie poranne jakby się spotęgowało, zwłaszcza u Maćka. Tego dnia zaplanowaliśmy wypad 20 km za miasto do miejsca kultu bogini Kali. Taksówką za 40 USD dojechaliśmy do świątyni Dakshinkali. Na transport publiczny, oczywiście dużo tańszy nie mieliśmy czasu (przy tych drogach a właściwie ich braku mogłoby braknąć dnia), ale przede wszystkim tak jakoś nie czuliśmy się na siłach. Wiedzieliśmy, że jest to jedna z najważniejszych świątyń poświęconych bogini Kali w Nepalu więc sporym zaskoczeniem był widok sanktuarium, którym okazała się położona pośród zieleni spora kapliczka z niewielkim dziedzińcem. Zdobienia oczywiście typowe dla nepalskich obiektów kultu. Wyznawcy hinduizmu stają przed obliczem bogini boso niosąc dary i prosząc o błogosławieństwa. Ten dzień nie był na szczęście dniem rzezi (to wtorki i soboty) ale i tak wypatrzyliśmy w kolejce pielgrzymów jednego koguta. Wizerunku Kali nie można zobaczyć gdyż zasłaniają ją girlandy kwiatów. Otoczenie świątyni to takie skrzyżowanie odpustu z jarmarkiem w wersji nepalskiej, niestety w najgorszym wydaniu. Na schodach żebracy sprzedają na garści porcje surowego ryżu co jest niezmiennym elementem każdej świątyni, ale walające się śmieci i smród przepalonego oleju już niekoniecznie. Jak na tak ważny obiekt w religii hinduskiej trudno mi było zaakceptować fakt, że pięknie ubrane kobiety i mężczyźni w odświętnych strojach pielgrzymują wiele kilometrów do miejsca, gdzie byle jakie, dziurawe szmaty osłaniają święte figurki, a zwiedzający robią sobie zdjęcia pośród porozrzucanych butelek, puszek i papierów. Brakowało mi atmosfery sacrum. Na koniec wycieczki Maciek skorzystał z miejscowej toalety, ale wyszedł jakiś milczący i nie chciał się podzielić wrażeniami.
Lunch zjedliśmy blisko naszego hotelu, w Black Olives Cafe and Bar - kapitalne miejsce, godne polecenia. Czysto, smacznie, rewelacyjne koktajle z awokado i papai.
Pałac Królewski znowu poza naszym zasięgiem - bilety do godziny 14 😕. Jeszcze do żadnego zabytku nie dobijałam się tak długo. Nie byłam zachwycona koniecznością trzeciej próby, bo za każdym razem w tym samym miejscu mijaliśmy kobietę koczującą tuż przy nieprawdopodobnie ruchliwej ulicy (my chodziliśmy tam w maskach żeby przeżyć). Przy niej dwoje całkiem gołych, kilkuletnich dzieci bawiło się grzebiąc w pyle. Nie zaczepiali nikogo ale postanowiłam następnego dnia spróbować dać dzieciakom coś do jedzenia, bo zostało nam sporo energetycznych batonów.
Jako że pałac nie wyszedł mieliśmy całe popołudnie na spacer po Tamelu i zakupy. Nawet znaleźliśmy coś jakby supermarket z normalne umieszczonymi cenami na opakowaniach. Z prawdziwą radością, nareszcie bez targowania zakupiłam herbatkę z rododendronów.
Kolacja w Oliwce: pstrąg i gulasz - niezłe.