środa, 17 października 2018

Trekking do bazy pod Everestem przez trzy przełęcze 2017 - podsumowanie

W tym podsumowaniu odniosę się tylko do różnic lub nowych wrażeń w stosunku do pobytu w Nepalu rok wcześniej.
Termin trekkingu mieliśmy podobny i także tym razem pogoda nas nie zawiodła. W tym regionie jest to nawet ważniejsze ze względu na lot samolotem - załamanie pogody może opóźnić rozpoczęcie akcji górskiej lub uniemożliwić powrót o czasie. Nam wszystko zagrało.
Klimat w dolinie Kumbu jest chyba jednak ostrzejszy niż wokół Manaslu bo chorowali wszyscy. Mnie kaszel męczył kilka tygodni, Maciek jeszcze w samolocie zagorączkował i oparło się o antybiotyk. Myślę, że były dwie podstawowe przyczyny takiego obrotu zdarzeń. Pierwsza: trekking do Everest Base Camp przez przełęcze przewiduje kilkudniowy pobyt na wysokościach powyżej 4000 m n.p.m., a my nawet w wersji skróconej zaliczyliśmy dwa noclegi powyżej 5000 m n.p.m. - to musi kosztować. Druga przyczyna wiąże się ze stopniem rozbudowy zaplecza turystycznego na szlaku. Już pierwsze odcinki trekkingu pokazują sporą różnicę z regionem wokół Manaslu: lodże na wyższym poziomie, kuchnia bardziej zróżnicowana, widać, że tradycja obsługiwania grup turystycznych jest dużo dłuższa. Niestety, mam wrażenie, że płacimy za to zdrowiem. Wyższy komfort zabudowań wiąże się bezpośrednio z możliwością ogrzania pomieszczeń (korelacja ta rośnie wraz z wysokością) a powszechną praktyką na trasie jest wykorzystywanie suszonego łajna jaków jako paliwa w piecykach. W jadalniach rozchodzi się miłe ciepło ale z kominów wali czarny dym. Jako że mijane osady są całkiem spore to i powietrze nad nimi mocno zanieczyszczone. A my to wszystko wdychamy! Tak więc nie wiem, czy bardziej szkodziła nam sama wysokość czy smog na niej. Za wyższy standard hoteli płacimy też bezpośrednio, po prostu wszystkie usługi są w tym regionie droższe średnio o jakieś 30%, od butelki wody po prysznic.
Trekking przez przełęcze do Everest Base Camp jest trudniejszy od obejścia  Manaslu. Program w podobnym czasie obejmuje znacznie więcej wyzwań, co wymusza szybkie tempo przemieszczania, zwłaszcza po okresie aklimatyzacji. Nasza grupa po zredukowaniu programu i tak zaliczyła trzy piątki (Kongma La, Everest Base Camp, Kala Patthar) oraz dwa noclegi powyżej 5000 m n.p.m. Ja czułam się wystarczająco dowartościowana. Nie wiem, czy przejście tego trekkingu w odwrotną stronę nie jest lepszym rozwiązaniem, mijaliśmy sporo grup tak właśnie idących. Na pewno zdobycie przełęczy Kongma La byłoby mniej uciążliwe. To co mnie najbardziej na trasie zdziwiło i zmęczyło, to fakt, że tak naprawdę typowa wspinaczka w górę dotyczyła tylko ostatniego, może 50-metrowego podejścia na Kongma La i krótkiego wejścia na Kala Patthar. Przez CAŁĄ drogę, także na wysokościach 4000 - 5000 m n.p.m., po każdym podejściu zaraz następowała utrata wysokości (pokazują to liczby wejść i zejść przypisane do poszczególnych odcinków trasy). Zwykle takie ukształtowanie terenu występuje w niższych partiach gór, wyżej spodziewałam się po prostu wspinaczki i na taką zabawę nie byłam przygotowana.
Trzydniowy pobyt w Katmandu pozwolił nam daleko bardziej poznać miasto. Odkryliśmy fajne restauracje, ciekawe sklepy z lokalną wytwórczością, lepiej zorientowaliśmy się w cenach i zasadach targowania. Po raz pierwszy na tej wyprawie miałam spory kłopot z oczami: od przełęczy Kongma La spojówki piekły, momentami bolały, mimo stosowania sprawdzonych wcześniej okularów chwilami nie mogłam patrzeć. W górach ratowały mnie krople  przywiezione z Polski, jednak w Katmandu dołączyła się infekcja. Nie wierzyłam w lokalne zaopatrzenie medyczne ale o dziwo niedaleko naszego hotelu była spora apteka, która zadziwiła nas asortymentem. O co byśmy nie pytali było do kupienia od ręki, bez recept, za naprawdę śmieszne pieniądze. Tak że jeśli wiesz o co pytać kupisz bez problemu w dobrej cenie.
Na koniec kilka słów o organizatorach. Agencja 4Challenge w zasadzie spełniła moje oczekiwania i na przyzwoitym poziomie zrealizowała wyprawę. W Katmandu współpracowała z miejscową agencją Satori Adventures i na niej głównie spoczywała logistyka trekkingu. Nie miałam większych zastrzeżeń, aczkolwiek wybranie hoteli w Namche Bazar i Lukli było zbyt daleko posuniętą uprzejmością w stosunku do właścicieli. Zaskoczyła mnie natomiast różnica w sposobie organizacji trekkingu. Wcześniejszą wyprawę wokół Manaslu obsługiwali młodzi mężczyźni, a w niektórych przypadkach na pewno chłopcy o typowej hinduskiej urodzie, szczupli, drobnej postury ciała, bardzo bezpośredni w obcowaniu. Uśmiech często gościł na ich twarzach. Nieraz mijając się na trasie zamienialiśmy kilka słów, chętnie pozowali z nami do zdjęć. Na ostatniej wspólnej kolacji sirdar Ganesh wygłosił uroczystą mowę, podziękowaliśmy sobie nawzajem, nasz lider wręczył napiwki od nas wszystkich. Zrobiło się sympatycznie. Przypominało to relacje na Kili. Tym razem było całkiem inaczej. Szerpowie – lud tybetański zamieszkujący Himalaje w Indiach i Nepalu obsługują większość wypraw w tym regionie. Pierwsze zetknięcie z przewodnikami w hotelu pozwalało zauważyć różnice.  Mężczyźni niewysocy o krępej budowie ciała, oszczędną mimiką i surowszym spojrzeniu sprawiali wrażenie silnych i wytrwałych. Szło z nami trzech przewodników Szerpa co stanowiło bezpieczne minimum przy tym programie i takiej liczbie uczestników. Dziwiło nas, że podczas całego trekkingu nie mieliśmy wielu okazji spotkać tragarzy, głównie kontaktowaliśmy się z przewodnikami. Bagaże znikały rano i czekały na nas wieczorem. Sposób prowadzenia wyprawy wymusił swego rodzaju izolację. Dopiero w Namcze Bazar, kiedy czekaliśmy na pozwolenie szybszego schodzenia w dół dostrzegłam trzech tragarzy rozmawiających z Sunilem. Prezentowali się dużo gorzej niż ci z poprzedniej agencji: zdawali się być w dużo bardziej zaawansowanym wieku, ubrani mocno niewystarczająco jak na te wysokości, sprawiali wrażenie wycieńczonych. Patrząc na nich i nasze torby poczułam się tak jakoś nieswojo. Napiwek wręczaliśmy im przez sirdara. Podczas ostatniej kolacji podeszli do nas osobiście  i podziękowali, ale odbyło się to naprędce i tak szybko, że nawet nie nawiązaliśmy kontaktu wzrokowego. Dziwnie.
Lider z Polski też zaskoczył nas trochę sposobem prowadzenia akcji górskiej. To że posiłki będziemy zamawiać indywidualnie i płacić oddzielnie było wiadomo, ale sposób podziękowania Szerpom też spadł na nas. Do tej pory na wyprawach zawsze wspólnie radziliśmy się co do napiwków, i w jakiejś mniej lub bardziej uroczystej formie cała grupa dziękowała przewodnikom i tragarzom za wysiłek a lider wręczał zebraną sumę. Tym razem wszyscy byli nieco zdezorientowani koniecznością ustalenia wysokości tipsów, ja powołałam się na ubiegłoroczne uzgodnienia pod Manaslu ale do tej pory nie wiem, czy trafiliśmy z kwotą. Po raz pierwszy też byłam świadkiem dramatycznego przebiegu choroby wysokościowej u jednego z uczestników wyprawy. Zwykle na tego rodzaju trekkingach aklimatyzacja była tak stopniowana, że objawy nie wychodziły poza ból głowy, nudności czy uczucie rozbicia. Dlatego po tym doświadczeniu zupełnie inaczej patrzę na sposób prowadzenia akcji górskiej pod Manaslu. Michał Płachetka od około 3000 m n.p.m. co wieczór przed snem pytał każdą osobę o samopoczucie, apetyt, ból głowy oraz mierzył saturację, po czym wszystko to skrupulatnie zapisywał. Wtedy wydawało mi się to przesadą, ale teraz rozumiem, że on po prostu chronił swój tył...k i nas przed nieszczęściem. Zastosował regułę ograniczonego zaufania (i słusznie - w końcu nikogo z nas nie znał) co zaowocowało bezpiecznym przebiegiem wyprawy.
Podsumowując: region Parku Narodowego Sagarmatha polecam, ale trzeba pamiętać o paru szczegółach. Powietrze zdradliwe mimo słonecznej pogody, zanieczyszczenie okrutnie; baza turystyczna niezła ale można też kiepsko trafić; ceny w wybieranych lodżach dla turystów wysokie, wystarczy wyjść parę metrów w głąb osady i jest dużo lepiej; lokalne agencje tną koszty do bólu; wszędzie obowiązuje zasada "jesz tam gdzie śpisz"; każdy odcinek trasy pokonujemy sinusoidą, nie ma zmiłuj. Jeśli zachowamy podstawowe zasady bezpieczeństwa (znaczy zdrowy rozsądek) to nie powinno być większych problemów z wysokością. Dobrze mieć to na uwadzę bo wyjątkowo można nie spotkać na swojej drodze ekipy z komorą hiperbaryczną. A w trudnych chwilach wystarczy się zatrzymać i unieś głowę -  pejzaże wynagrodzą wszystko!