sobota, 9 lutego 2019

Maroko 2018 - 27 października (Marrakesz)

Marrakesz przywitał nas przyjemną temperaturą około 20°C i zachmurzonym niebem. Już w samolocie dostaliśmy do wypełnienia druczki o przyznanie wizy. Niczego to nie przyspieszyło, bo przejście odprawy paszportowej na lotnisku okazało się niezapomnianym przeżyciem. Drepcząc w kolejce do przybicia pieczątki mieliśmy dwugodzinną możliwość obserwacji urzędników służby celnej "uwijających się" w robocie i naprawdę ciężko było zachować powagę. Być może fakt, że byli to wyłącznie funkcjonariusze płci męskiej miał tu jakieś znaczenie, nie wiem.
Za to przejazd do hotelu całkiem szerokimi ulicami i bez korków. Z ulgą stwierdziliśmy, że w Maroku jeżdżą po właściwej stronie. Dostanie się do naszego hotelu wymagało przejścia krótkiego dystansu pieszo i tu doświadczyliśmy pierwszego, lokalnego kolorytu: miejscowa agencja nie oferowała żadnych tragarzy i nie było też specjalnie chętnych, co by chcieli zasłużyć na napiwek. W końcu znalazł się jakich wózek i za 2 euro właściciel taczki podwiózł nasz główny bagaż do hotelu. Tu pierwsze spotkanie z liderem i pierwszy zong: usłyszeliśmy, że z zakwaterowaniem musimy poczekać na jeszcze jedną osobę ponieważ Abdul zarezerwował trójki. Nie zdobyłam się na żaden komentarz bo zwyczajnie odebrało mi mowę. Moja mina musiała być bezcenna gdyż w następnym zdaniu dowiedziałam się, że jak nam zależy na dwójce to musimy spać w innym hotelu. Grupa bowiem jest bardzo liczna (20 osób!!!) i została zakwaterowana w dwóch riadach. Trzeba było znowu taszczyć bagaż ale tym razem już sami, co prawda w dwóch turach, przenieśliśmy nasze duże torby. Już się zorientowałam, że w hotelach tej klasy całą obsługę stanowi jeden mężczyzna w recepcji i ze dwie kobiety rano gotujące, potem sprzątające. Prosić o pomoc przy bagażach zwyczajnie nie było kogo. I tak trafiliśmy do Riad Hotel Assia. Pokoje małe, standard przeciętny ale w sumie podstawowe udogodnienia były. Hotel świetnie usytuowany, kilka minut od głównego placu miasta.
Ten dzień był przeznaczony na zwiedzanie Marrakeszu . Organizator nie zapewniał tutaj żadnego przewodnika, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie wzięłam ze sobą żadnej książki i nic wcześniej nie poczytałam. Lider wręczył nam mapkę z zaznaczonymi atrakcjami i zachęcał do zagłębienia się w uliczki miasta. Grupa wspólnie próbowała zaliczyć Ogrody Majorelle ale skutecznie zniechęciła nas co najmniej godzinna kolejka po bilety i tłumy zwiedzających. Dalej też nie mieliśmy szczęścia - następne dwie atrakcje były kolejno zamknięte i w remoncie. Postanowiłam więc posłuchać rady i indywidualnie poczuć atmosferę Marrakeszu. Wyszedł z tego całkiem fajny spacer. Zaczęliśmy go od lunchu w pierwszej porządnie wyglądającej restauracji. To był nasz pierwszy a jednocześnie jak się później okazało chyba najlepszy posiłek w Maroku. Lunch zjedliśmy na tarasie w promieniach słońca ciesząc się widokami na zabytkowe centrum. Podane dania (kotleciki jagnięce i tadżin z jagnięciny) zdawały się być zapowiedzią późniejszych kulinarnych uczt. Po obiedzie wolniutko wracaliśmy do hotelu zaliczając po drodze Dar Si Said - Muzeum Włókiennictwa (można sobie darować - nie wiem, co oni widzą w tych dywanach), Pałac Al-Bahia (taka malutka Granada) i Pałac El-Badii (chyba najciekawszy, stare ruiny, baseny, ogrody, bociany i świetny punkt widokowy na miasto). Oba pałace puściutkie, bo wszystko zostało z nich wykradzione. Przez cały dzień pogoda w kratkę: momenty słoneczne cały czas przeplatały opady deszczu, czasem  wręcz krótkie ulewy. Niepokoiło nas to, bo znaczyło, że fatalna prognoza pogody sprawdza się do bólu. Na koniec pobuszowaliśmy po osławionych sukach (czyli po prostu targowiskach medyny) na razie tylko się rozglądając. Z całą grupą zjedliśmy kolację (kurczaki, tadżiny warzywne, herbata, ciasteczka) - jedzenie poprawne, ale bez fajerwerków. Mieliśmy nadzieję jeszcze na nocny spacer po placu Dżamaa al-Fina, ale padający deszcz skutecznie zagonił nas do łóżek.






























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz