sobota, 18 stycznia 2020

Etiopia 2019 - 14 października (trekking w górach Semien, Jinbar, Geech)

Dla mnie była to niezapomniana noc. Przede wszystkim po raz pierwszy doświadczyłam spania w namiocie podczas tropikalnej burzy. Jeszcze przed północą siąpiący deszcz przerodził się w prawdziwą ulewę, podmuchy wiatru targały namiotem i słychać było odgłosy piorunów. Za to temperatura w środku dość przyjemna. Duże natężenie opadów przełamało szczelność namiotu i zaczęło kapać mi na głowę. Prawie jak pomysłowy Dobromir znalazłam sposób - rozłożyłam mały parasol. Nie było to proste w tej przestrzeni ale jakoś dałam radę. Po paru godzinach intensywność deszczu zmalała i resztę nocy przespałam już normalnie. 
Obudził nas piękny wschód słońca. Okazało się, że jeden namiot rozłożony został nad zagłębieniem i nasz kolega spał na mokrym materacu, w przemoczonym śpiworze i mokrej bieliźnie. Humor go jednak nie opuszczał i nawet myślał iść dalej ze śpiworem na głowie, ale mularze zaproponowali, że w drodze spróbują wysuszyć i śpiwór, i materac. Szybkie śniadanko na naszym stoliczku (naleśniki, chleb, herbata), suchy prowiant do plecaka i w drogę. Przedpołudnie było piękne: słońce grzało coraz mocniej szybko wysuszając rosę po nocnych opadach, specjalnie nie wiało, droga dobra, trochę błotnista na początku. Dotarliśmy do Jinbar - trzeciego najwyższego wodospadu Afryki  o wysokości 500 m. Jest to wodospad sezonowy, pojawia się tylko po porze deszczowej. Mieliśmy szczęście, bo toczył jeszcze sporo wód. Do woli napawaliśmy się widokami w blasku słońca. Trochę nam zajęła obowiązkowa sesja fotograficzna, aczkolwiek warunki oświetleniowe i kontrasty nie wróżyły dobrych zdjęć. I nic nie zapowiadało nadciągającej katastrofy.
Zaczęło się od chmur coraz gęściej przesłaniających niebo. Dość szybko zrobiło się ciemno, zaczął padać deszcz. Najpierw siąpił nieśmiało więc miałam nadzieję, że nie popsuje nam lunchu. Pytałam przewodnika o której zarządzi przerwę, ale powiedział, że musimy dojść do wyznaczonego miejsca. Tymczasem deszcz przybierał na sile. Ciągle jednak momentami były przerwy, więc poza schowaniem kamery i ochroną plecaka nie ubierałam niczego przeciwdeszczowego. Zaczęliśmy schodzić w dół po kamieniach. Deszcz padał raz słabiej, raz mocniej, zmieniając nasz szlak w błotnistą pułapkę. Trudno zliczyć ilość poślizgnięć i wywrotek, udało mi się nawet dobrze poharatać goleń. Cały czas czułam na plecach oddech mularzy, którzy nie tracili nadziei na zarobek, licząc, że w końcu się poddamy i skorzystamy z ich pomocy. Pora lunchu już dawno minęła, ale przewodnik planował przerwę dopiero po przekroczeniu rzeki. Jakoś do tej rzeki dotarłam, ale okazało się, że po ostatnich opadach wody niebezpiecznie przybrały. Temat był chyba dość ograny, bo stado mułów z właścicielami czekało już na turystów proponując przeprawę. Część naszej grupy znalazła mniej wartki nurt i nieco płytsze miejsce i po częściowym zdjęciu odzieży z powodzeniem przeszła na drugi brzeg. Ja już miałam trochę zaliczonych poślizgnięć, panicznie też bałam się zamoczenia w rzece z powodu umocowanej na pasku kamery i aparatu, więc wybrałam wersję z mułem. Jak tylko poganiacze usłyszeli słowo "muł" zaczęły się dzikie przepychanki. Przewodnik dość ostro musiał ich uspokoić, ustalił cenę (100 birr za osobę) i we trójkę skorzystaliśmy z podwózki. Wyczuwając moje wahanie Girma zapewniał, że będę asekurowana i nie ma szans na wywrotkę. Powiedzmy, że nie wylądowałam w rzece, ale daleko mi było do poczucia bezpieczeństwa.
Po przeprawie mieliśmy do pokonania tylko krótkie podejście w górę i na widokowym miejscu zaplanowany był lunch. Niestety zanim dotarliśmy na górkę deszcz przeszedł najpierw w ulewę, a w krótkim czasie w grad i śnieg. Niby burze już widzieliśmy, ale taką ilość spadającej wody oglądałam po raz pierwszy. Na miejscu stał mały, niestety zamknięty domek z daszkiem, pod którym dwóch turystów kończyło swój posiłek. Przesunęli się uprzejmie i tak zajęliśmy z Maćkiem ostatnie suche miejsca. Wokół walił deszcz i grad, wiał wiatr a z dołu ciągnęli nowi wędrowcy i wszyscy próbowali schować się po daszkiem. Robiło się zabawnie. Byłam mocno wyczerpana walką ze śliskimi kamieniami, potrzebowałam kalorii. Przykucnęłam więc na brzegu i nie bacząc na szalejącą naturę wyciągnęłam symboliczny lunch: wafle ryżowe, banana. W tym czasie doszło kilkanaście osób, ale że daszek nie zmienił rozmiarów po ustąpieniu gradu wszyscy powoli ruszali dalej. Ja dojadłam banana, ubrałam do tej pory nie używaną pelerynę chowając pod nią plecak i sprzęt fotograficzny i też ruszyłam naprzód. Drugą część trasy przeszłam w towarzystwie Hassana - skauta z bronią, który zwykle zamykał nasz pochód. Po długim, deszczowym marszu w błocie dotarłam do Geech na ok. 3600 m n.p.m. Deszcz wreszcie ustąpił, nawet nieśmiało zaczęło wyglądać słońce - zapowiadał się ładny wieczór. Peleryna okazała się strzałem w dziesiątkę, świetnie zabezpieczyła plecak i i sprzęt fotograficzny, buty (firmy Mammut) bardzo dobrze poradziły sobie z deszczem i błotem, i chociaż były porządnie utytłane w środku nadal pozostały suche. Najbardziej ucierpiały spodnie, bo zwiodła mnie słoneczna pogoda przed południem i nie założyłam ochraniaczy. Od kolan w dół były jedną skorupą błota. Tak więc po chusteczkowej toalecie i przebraniu w czyste rzeczy rozwiesiliśmy do suszenia co się da wykorzystując ostatnie promienie słońca. 
Kolacja jak zwykle smaczna, ale pod koniec znowu zaczęło kropić więc szybko pochowaliśmy się do namiotów.
Podsumowanie dnia:
trasa 12,3 km; czas przejścia 7 godz.45 min.; podejścia 801 m; zejścia 442 m;
Z pewnością tego dnia pojęcie błota nabrało dla nas nowego, nieznanego znaczenia.




































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz