Środowy poranek rozpoczęliśmy około 6.30 kubkiem "ginger tea". Ten rytuał będzie się powtarzał każdego następnego dnia - cichutkie skrobanie do namiotu, kubek gorącej herbaty i odebranie butelek na wodę. Mając butelki Oko z filtrami nie zawracaliśmy sobie głowy żadnymi uzdatniającymi tabletkami i chociaż woda była przegotowywana czuliśmy się znacznie pewniej, zwłaszcza, że gotowanie w miarę zdobywania wysokości odbywało się w coraz niższych temperaturach (na 6000 m n.p.m. to mniej więcej 81 stopni). Coraz trudniej więc o czystość mikrobiologiczną nie mówiąc już o usuwaniu zanieczyszczeń chemicznych, na które proces gotowania nie ma wpływu. Filtr w butelkach wszystkie te problemy rozwiązywał i nie zawiódł nas przez cały okres pobytu w Afryce. Toaleta poranna była krótka, ale możliwa przy niewielkim wiaderku z wodą i kranikiem. Mojemu mężowi udało się nawet ogolić. Potem pakowanie sprzętu i już tragarze oczekujący w pobliżu zabierali się do zwijania namiotów. Kilka słów o tragarzach. Budzili oni nasz nieustający podziw. Wyprowadzenie na górę całego ekwipunku dla siedemnastu turystów (namioty, plecaki, stoły, stołki, zastawa, jedzenie) wymagało zatrudnienia ponad 60 osób (przewodnicy, tragarze, kucharze). Tragarze nie mogą nosić bagażu przekraczającego 20kg - wszystko jest dokładnie ważone. Wyruszali zawsze po nas, szybko mijali nas na szlaku i zawsze zdążali przygotować obóz przed naszym przybyciem. Niewysocy, ubrani często w stare i znoszone rzeczy, w byle jakim obuwiu imponowali nam siłą, wytrwałością i ZAWSZE dobrym samopoczuciem. Uśmiechnięci w każdej sytuacji służyli pomocą. Do końca podróży.
Drugi dzień trekkingu rozpoczęliśmy w pięknym słońcu. Przez znakomitą większość dnia wystarczyła cienka bluza i krótkie spodnie. Konieczny był kapelusz z dużym rondem bo słońce operowało niemiłosiernie. Marsz drugiego dnia bardziej przypominał wspinaczkę górską, przeszliśmy około 10 km wychodząc z lasu na wrzosowiska, potem trochę skał. Miał to być dzień najłatwiejszy, ale mnie zmęczył trochę bardziej niż marsz wtorkowy. Był to jednocześnie jeden z ładniejszych dni trekkingu. Pod koniec jak co dzień przyszły chmury, a że byliśmy sporo wyżej trzeba było sięgnąć po kurtki i czapki. Obóz Shira Camp na wysokości 3840 m n.p.m. położony jest w przepięknej scenerii, otoczony zielenią, w oddali góry no i wreszcie w całej okazałości zaprezentował się szczyt Kili - wciąż jeszcze bardzo daleko. Trekking tego dnia był najkrótszy więc wyjątkowo mieliśmy czas na poleniuchowanie, niespieszny posiłek, niektórzy nawet umyli głowy (!). Kiedy wieczorem poprawiła się pogoda można było delektować zachód słońca nad wulkanem Meru. Nadal byłam zdziwiona dobrym samopoczuciem i brakiem jakichkolwiek objawów choroby wysokościowej (brałam już jednak niewielkie dawki Diuramidu 2x1/2 tabletki). Spanie więc mieliśmy dobre - może było nieco chłodniej ale na pewno mniej wilgotno. Mogę powiedzieć, że ubrana jak poprzedniej nocy w ogóle nie marzłam. No i każde wyjście z namiotu było nagradzane - znowu nieboskłon zapierał dech w piersiach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz