No i zachciało nam się włoskich Dolomitów.Wybraliśmy się na trekking we dwoje (po Mont Blanc nasz siedemnastoletni syn miał chwilowo dość górskich wycieczek, a młody był jeszcze za młody). W planie na początek była Marmolada, potem szlak Alta Via 2. Na bazę wypadową wybraliśmy polecany przez znajomych kemping Malga Ciapella - pięknie położony, bardzo zadbany, gospodarze uczynni, prowiant dostarczany regularnie, można było wypocząć. 2 sierpnia zaplanowaliśmy zdobycie najwyższego szczytu Dolomitów. Auto zostawiliśmy na parkingu przy jeziorze Fedaia i zabawną kolejką gondolową (gondole otwarte, przewóz na stojąco) dotarliśmy na Pian Fianccioni 2625 m n.p.m. (kolejka podobno najtańsza w Dolomitach, a alternatywne wejście opisywane było jako nudne, o wątpliwych walorach widokowych). Dalej przez lodowiec (a właściwie lodowczyk) doszliśmy do Forcella Marmolada. Lodowiec szczątkowy, sporo dobrze widocznych szczelin, droga wyraźnie wydeptana. Z powodu straszenia w przewodnikach oczywiście zabraliśmy ze sobą czekany i raki - użyliśmy ich bo były, ale chyba moglibyśmy się obyć bez nich. Lodowiec kończył się przy prawie pionowych skałach, moim zdaniem zbyt ubogo ubezpieczonych (parę stalowych prętów) - trochę musiałam pokombinować, żeby się na nie wdrapać z dość dużym plecakiem. Ostatni fragment podejścia to łatwy, piarżysty grzbiet którym dotarliśmy na najwyższy wierzchołek Marmolady Punta Penia - 3343 m n.p.m. Ponieważ byliśmy już powyżej 3 tysięcy metrów więc oczywiście poczułam pierwsze objawy choroby wysokościowej no i z lunchu na szczycie nici. Za to mój mąż pochłaniał wszystko z niezwykłym apetytem. Ze szczytu piękne widoki na jezioro Fedaia, pasmo Dolomitów Sella i drugi wierzchołek - Punta Rocca 3309 m n.p.m. Tuż pod szczytem okropna kamienno-blaszana buda zwana chyba schroniskiem, ciężko pojąć jak można tak oszpecić góry. Schodzić postanowiliśmy ferratą, żeby troszkę uatrakcyjnić trasę. Ze szczytu zabrał się z nami bardzo sympatyczny mieszkaniec Cieszyna, który naprawdę imponował kondycją - kiedy nasze nogi mocno się już plątały, on z łatwością przyspieszał. Ferrata jak to ferrata - sporo ekspozycji, bez dużego tłoku, chwyt na ubezpieczeniach był pewny, bo pogoda dopisała i na szczęście nie było mokro. Na początku zapinaliśmy i odpinaliśmy klamry, ale tak niemiłosiernie wydłużało to drogę, że szybko daliśmy spokój. Na dodatek miałam wrażenie, że kombinowanie przy przepinaniu i blokowanie ruchu istotnie zwiększa niebezpieczeństwo na szlaku. Pod koniec zaliczyliśmy jeszcze niewielki lodowczyk z tak rozmiękłym śniegiem, że co krok zapadaliśmy się do kolan. Do kolejki dotarliśmy mocno zmęczeni i chociaż do kempingu nie było daleko, to błogosławiliśmy samochód czekający na nas przy jeziorze.
Na koniec zabawne zdarzenie. Przy naszym namiocie rozbiła się młoda, niezwykle sympatyczna para Włochów. Chyba pierwszy raz byli na kempingu, bo wszystko mieli nowe z metkami - namiot, śpiwory a nawet buty! Dziewczyna nadawała równo, cały czas zapalając papierosa od papierosa. Chłopak z namaszczeniem czytał instrukcje obsługi i kolejno wyciągał zabrany sprzęt próbując go zmontować. Robił to tak nieporadnie, że nawet średnio zaawansowanemu majsterkowiczowi z Polski ciężko by było na to patrzeć. Oczywiście dziewczyna z nieodłącznym papierosem w ręku nieustannie mu doradzała. Mój mąż cierpiał męki!!! Chcąc je skrócić podsuwałam mu myśli o zacieśnieniu przyjaźni polsko-włoskiej i bezinteresownej pomocy fachowej, ale mąż twierdził, że młodzież musi się uczyć samodzielności. Nauka zaczęła się robić niebezpieczna, kiedy przy wieczornej sjeście Włochowi urwała się część butli gazowej, wpadła pod busa Francuzów i obijając się o wszystko dookoła z głośnym sykiem uwalniała resztki gazu. Cały kemping zastygł w bezruchu, Francuzi nawet wyskoczyli z auta na bezpieczną odległość. Kiedy wszystko ucichło dziewczyna ze zdwojoną werwą wyrzucała z siebie potoki słów robiąc przerwy jedynie na zaciągnięcie papierosem - były to pewnie bezcenne rady. Strach się było kłaść spać. Długo jeszcze nasi sąsiedzi wymieniali uwagi na temat montażu ale więcej prób nie było i noc wszyscy szczęśliwie przeżyli. Mieliśmy nadzieję, że to koniec emocji, ale gdy rankiem jedliśmy śniadanie Włosi ponowili próby odczytania instrukcji obsługi. Ja siedziałam tyłem do sąsiadów, więc śniadanie mi smakowało, mąż cierpiał dalej. W pewnym momencie zobaczyłam, że oczy Maćka robią się coraz większe i większe, aż w pewnym momencie zerwał się gwałtownie i popędził do Włochów z dramatycznym okrzykiem: "Stooop! " Nasz Włoch na to spokojnie podniósł głowę znad butli gazowej i z rozbrajającym uśmiechem mówił "Si, si, bum-bum! Si, si, bum-bum." Butlę udało się złożyć i nic nie wyleciało w powietrze, ale powiedzonko "Si, si, bum-bum!" na zawsze weszło do menu naszej rodziny, chociaż ciężko jest odtworzyć ten włoski luzik w ramionkach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz