Wakacje w 2005 roku spędziliśmy na Korfu więc górskich wspinaczek nie było. Ten rok jednak nie był całkiem stracony albowiem wreszcie zdecydowaliśmy się wejść na Rysy. Ponieważ Gerlach zaliczyliśmy wcześniej głupio było nie stanąć na najwyższym polskim szczycie. Nie specjalnie lubię Tatry z powodu kiepskiego dojazdu i tłumów, ale ten jeden raz trzeba było się przemóc. To górskie wspomnienie postanowiłam opisać z jednego tylko powodu - Chaty pod Rysami.
Wchodzenie kilkuosobową grupką rozpoczęliśmy przy ładnej pogodzie. Szlak niczym się specjalnie nie wyróżnia, trochę łańcuchów dla urozmaicenia, po drodze piękna panorama na Czarny Staw pod Rysami i Morskie Oko. Panoramy ze szczytu niestety nie mieliśmy szans zobaczyć bo wierzchołek góry schował się w chmurach. Nasz kolega ze sporym doświadczeniem wspinaczkowym pewnie twierdził, że nocleg spędzimy w Chacie pod Rysami. Trochę niepokoił mnie brak wcześniejszej rezerwacji czy jakiegoś potwierdzenia, ale usłyszałam, że w górach nikogo się w nocy nie wyrzuca. Popołudnie zrobiło się fatalne - chłodno, dżdżysto, widoczność kiepska. Nie tracąc czasu przeszliśmy przez szczyt na stronę słowacką kierując się do schroniska. Kiedy już można było rozróżnić zarysy budynku ujrzeliśmy dwie postacie idące od chaty w przeciwnym kierunku. Byliśmy zdziwieni, bo zejście do Morskiego Oka nie było już możliwe za dnia, a schodzenie po ciemku w taką pogodę wydawało mi się bardzo niebezpieczne. Podczas mijania nastąpiła krótka wymiana informacji, z której wynikało, że dwaj młodzi ludzie chcieli zatrzymać się na noc w schronisku, ale po krótkich negocjacjach usłyszeli WON!!! Pozbierali plecaki i ze spuszczonymi nosami ruszyli z powrotem. Byłam w szoku. Po krótkiej naradzie co robimy (schodzić na stronę polską czy słowacką) zdecydowaliśmy jednak zatrzymać się w chacie i ignorować uwagi właścicieli. Przywitanie było takie, jak się spodziewaliśmy - zostanie na noc jest absolutnie niemożliwe. Spokojnie rozpakowaliśmy plecaki, zjedliśmy kolację i rozpoczęliśmy degustację śliwowicy. Co kilkanaście minut podchodziła do nas pani pytając czy już wychodzimy. Kiedy w schronisku skończyła się śliwowica zostało jeszcze grzane wino, ale jakość trunku nie pozwalała na kontynuacje. Próbowaliśmy śpiewać przy akompaniamencie gitary, ale szybko nas uciszono (goście z pokoi chcieli spać). W końcu pani z bufetu po deklaracji, że na pewno zamierzamy zostać na noc zrezygnowana zaproponowała miejsca w głównej sali na podłodze. Spało tam trochę ludzi, ale wolnego miejsca było jeszcze dla wielu osób. Podziękowaliśmy za śniadanie uznając, że już wystarczająco dużo kasy zostawiliśmy w schronisku. Nadzieje na fotki ze szczytu szybko zostały rozwiane, bo utrzymała się pogoda z popołudnia dnia poprzedniego - dżdżysto i pochmurno. Błogosławiłam nasze ogrodowe rękawiczki, bo dotyk łańcuchów przy siąpiącym deszczu był wyjątkowo nieprzyjemny a chwyt mało bezpieczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz