Jejku, im bardziej cofam się w czasie tym trudniej snuć opowieść. Mnóstwo szczegółów ulega zatarciu, pozostaje ogólne wrażenie no i oczywiście zdjęcia. Już nie mogę doczekać się urlopu - praca zaczyna powoli przygniatać, ale przede wszystkim po raz pierwszy będę relacjonować wycieczki na bieżąco.
Rok 2006 to czas grecki. Pomysł na zwiedzanie był następujący: samochodem docieramy do Litochoro w pobliżu Riwiery Olimpijskiej. Po drodze nocleg w Belgradzie. Przypadkowo zatrzymaliśmy się w pierwszym trzygwiazdkowym hotelu jaki był reklamowany przy autostradzie - bardzo przystępna cena, syte śniadanie, brak klimatyzacji (dopiekł nam dopiero w następnym roku), łazienka pozostawiała wiele do życzenia, ale przecież chodziło tylko o jedną noc. Ostatecznie hotel oceniliśmy pozytywnie i skorzystaliśmy z niego w drodze powrotnej a także w roku następnym jadąc na Peloponez.
W Litochoro zatrzymaliśmy się w małym hoteliku Mirto w centrum miejscowości - na kilka noclegów może być. Jeden dzień poświęciliśmy na zwiedzenie Złotego Trójkąta Macedońskiego - Dion (główne sanktuarium starożytnej Macedonii), Wergina (Grobowce Królewskie - koniecznie!) i Pella (miejsce skąd wyruszyła armia Aleksandra Wielkiego - spokojnie można odpuścić, naprawdę niewiele zostało do oglądania). Litochoro pełne jest turystów, bo to dogodny punkt wypadowy w masyw Olimpu. Po wejściu na Olimp (o czym za chwilę) pojechaliśmy na południe. Po drodze zwiedziliśmy zamek Platamonas, Termopile a na końcu dotarliśmy do Delf. Wieczorem zdążyliśmy jeszcze zwiedzić muzeum archeologiczne - warto. Nocleg wybraliśmy w pośpiechu, bo już nie mieliśmy siły na casting. Pokój z pięknym widokiem na góry i zatokę, ale drogo, kolacja przeciętna no i mimo włączonych wtyczek na komary COŚ nas pogryzło. Spędzenie nocy w Delfach daje możliwość zwiedzenia ruin przed tłumami turystów, w ciszy i spokoju nacieszenia się tym niezwykłym miejscem tak pięknie położonym. Towarzyszył nam tylko jeden autobus Japończyków (oni jechali już o 8 rano, kiedy my jeszcze jedliśmy śniadanie). Wypad na południe Grecji zakończyliśmy w Ossios Loukas - bizantyjskim monastyrze. Kto dotrze do Delf absolutnie powinien spróbować dotrzeć do tego tajemniczego i urokliwego miejsca, wrażenia podobne jak w Meteorach za to w samotności, praktycznie bez turystów.
Czas już było wracać na północ, bo od wieczora mieliśmy zarezerwowany apartament na półwyspie Kassandra w miejscowości Nea Potidea. Żadnych fajerwerków, ale bardzo przyjazne miejsce. Skromny apartament ok. 50m od plaży. W pobliżu dwa sklepiki i nadmorska promenada z knajpkami. Morze Egejskie nadzwyczajne - ciepłe i spokojne. Życie toczyło się po grecku - ślamazarnie, bez pośpiechu. Tak nam się spodobało, że przedłużyliśmy sobie pobyt o kilka dni, nie było problemu dogadać się z właścicielką, chociaż w Polsce korzystaliśmy przy rezerwacji z biura Neckermann. Do Salonik było tylko 70 km więc jeden dzień przeznaczyliśmy na zwiedzenie miasta. Wrażenia więcej niż pozytywne - ładne, nowoczesne miasto z mnóstwem zabytków. Polecam szczególnie Muzeum Archeologiczne - klimatyzacja, dużo mniej turystów niż w Atenach, zbiory równie ciekawe. Niesamowite wrażenie robią sale w których zgromadzono całe złoto Macedonii. Rok później zwiedzaliśmy słynne muzeum w Atenach i porównując je do Salonik czułam się lekko zawiedziona. Godzi się wspomnieć, że wycieczka po mieście zaczęła się emocjonująco, bo od szukania parkingu. Znaleźliśmy coś blisko muzeum, co było dobrym punktem do zwiedzania całego starego miasta. Parking był podziemny, a nawet bardzo podziemny, bo auto trzeba było ustawić na ruchomym kole, dostaliśmy polecenie opuszczenia samochodu, zawirowało i tyleśmy go widzieli. Było to całkiem nowe doświadczenie, a znając grecki zapał do pracy i solidność wykonania czuliśmy lekki niepokój czy aby nie było to pożegnanie z autem. Samochód jednak odzyskaliśmy bez problemu więc zrealizowaliśmy jeszcze jedną krótka wycieczkę do jaskini Czerwone Skały, gdzie w 1958 roku odkryto szkielet pre-neandertalczyka płci żeńskiej liczący ponad 700 tys. lat.
Czas wreszcie na opis wyprawy na Olimp. Pogoda była niezła, ale nie murowana. Sporo chmur przewalało się po niebie. Wiedzieliśmy, że jest to bardzo humorzasta góra ściągająca burze i pioruny, ale to było raczej nie do przewidzenia. Rano po śniadaniu samochodem pokonaliśmy jakieś 18 km do Prionii, niewielkiego parkingu na wysokości ok. 1200 m n.p.m. Tam zostawiliśmy auto i ruszyliśmy do schroniska Spilios Agapitos (2.100 m n.p.m.). Parking prawie całkiem się zapełnił i razem z nami szli turyści z różnych krajów. Pokonanie w pionie około 1000 metrów nie sprawia żadnych trudności (może na początku dokuczał trochę upał) i zajmuje ok. 3 godzin (dokładnie już nie pamiętam). Schronisko przyjazne, ceny nas nie zabiły (może to zasługa naszych górali?!). Po kolacji pierwsza próba zaśnięcia niestety nie powiodła się , albowiem w naszym pokoju zakwaterowano parę sympatycznych Węgrów, z których jeden chrapaniem chciał wykurzyć wszystkich turystów ze schroniska. Wróciliśmy więc na główną salę i przy kominku uraczyliśmy się kwaterką miejscowego wina. Byliśmy świadkami, jak w ciągu kilkunastu minut mgła otuliła szczelnie cały budynek ograniczając widoczność do pól metra - było nad czym myśleć. Powrót do pokoju nie był wcale taki prosty (trzeba było obejść budynek na zewnątrz prawie po omacku). Wino i zmęczenie wreszcie pozwoliły nam zasnąć. Uzgodniliśmy z gospodarzami pobudkę o wschodzie słońca (sunrise chyba brzmi jednoznacznie), ale średnio się dogadaliśmy, bo po obudzeniu słońce było już sporo nad horyzontem. Szybkie śniadanie i ok. 7 rano ruszyliśmy w góry. Pogoda piękna, ciepło i słonecznie. Imponująco rysował się najwyższy szczyt masywu Olimpu - Mitikas (2917 m n.p.m). Zapowiadało się nieźle ale niestety po raz pierwszy i ostatni (jak do tej pory) zawiodła mnie pogoda. Idąc długim grzbietem bezradnie patrzyliśmy jak całymi tabunami nadciągają chmury. Mijały nas i wszystkie karnie stawiały się na szczytach Olimpu. Gdy dotarliśmy na szczyt Scala (2866 m n.p.m.) widoczność nie przekraczała 2 metrów. Co prawda to już wysokość "ponadtatrzańska", ale na wyciągnięcie ręki był najwyższy wierzchołek masywu. Kusił okrutnie, jednak wiedzieliśmy o Kaki Skala - Schodach Nieszczęścia (niektórzy mówią płaczu) - duża ekspozycja, brak zabezpieczeń a skała śliska bo wszystko w chmurach. Na Scali koczowała z nami rodzina Francuzów z gromadką dzieci w różnym wieku, Szwajcarzy, Włosi i jeden Anglik. Wszyscy w rozterce. W pewnej chwili odezwał się głos rozsądku "...maybe I'm crazy but not stupid..." i wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem. Anglik pierwszy zaczął schodzić a my bez żalu ruszyliśmy za nim. Z Prionii zabraliśmy jeszcze parę Szwajcarów z ogromnymi plecakami (mieli w nich chyba cały dobytek) i podrzuciliśmy ich do Litochoro. Zasłużyliśmy na dobrą kolację i butelkę wina. Rano mieliśmy wyruszyć do Delf.
Plan jak to plan czasem musi się sypnąć. Po dobrze przespanej nocy i śniadaniu pożegnaliśmy Litochoro i samochodem ruszyliśmy na południe. Jeszcze dobrze nie wyjechaliśmy z miasteczka a silnik zaczął się dławić i przerywać. Dokulaliśmy się do najbliższej, malutkiej stacji benzynowej z postanowieniem "zasięgnięcia języka". Na prowincji w Grecji nie jest to proste. Na stacji przy stoliku siedziało grono mężczyzn pijących kawę i palących papierosy (!). Po angielsku nikt nie mówił. Pytani o stacje serwisowe potwierdzili nasze obawy, że najbliższe są w Salonikach lub Larisie. Wszystko dla nas za daleko. Ponieważ byliśmy bardzo zmartwieni żywo gestykulując zaproponowali miejscowego mechanika, jednak nijak nie potrafili go wskazać. Wreszcie jeden z panów z ciężkim sercem szybko dopił kawę i zgasił papierosa (to chyba było najbardziej heroiczne), wsiadł do swojego auta i kazał nam jechać za sobą. Ponieważ nie wyglądał na seryjnego mordercę ruszyliśmy za nim. W miarę drogi rósł nasz podziw dla uczynności i gościnności Greków. Nie było to bowiem kilka przecznic ale ok. 5 km dróg i dróżek - sami nigdy byśmy nie trafili. W niewielkim zakładzie mechanicznym wywołaliśmy spore poruszenie. Zbiegło się sporo ludzi i wszyscy chcieli pomóc. Ostatecznie okazało się, że kuny przegryzły przewód elektryczny wysokiego napięcia jednej ze świec zapłonowych. Udało się zrobić prowizorkę z tego co było na stanie w zakładzie i mogliśmy bezpiecznie dojechać do salonu w Larisie. Kierunek wycieczki został zachowany, koszt naprawy nie był wysoki i w zaplanowanym czasie dotarliśmy do Delf. Wspominając naszą przygodę samochodową zawsze zastanawiam się, czy w podobnej sytuacji w Polsce też spotkałabym się z takim bezinteresownym zaangażowaniem obcych ludzi przy udzielaniu pomocy. Może...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz