Pobudka jak zwykle o szóstej, mimo że był to ostatni dzień trekkingu. Przed nami już tylko przejście z obozu Mweka Camp do bramy Parku Mweka Gate - długość trasy około 15 km, czas 3 - 4 godziny. Warto było dzień wcześniej tyle nadrobić, bo to pozwalało na niespieszny marsz, chociaż miejscowi przewodnicy lekko nas poganiali. Przed atakiem szczytowym wiedzieliśmy że nie ma możliwości odpoczynku w obozie Barafu Camp. Przyczyny są dwie: brak wody i niedostateczna powierzchnia na rozbicie namiotów. Obowiązuje zasada, że grupa opuszcza miejsce do godziny 14, bo już tragarze z innych zespołów docierają na tę wysokość i zaczynają organizować nowe obozy. Jeśli przy schodzeniu są problemy z kondycją i wyczerpanie uniemożliwia długi marsz to jest możliwość biwaku w obozie wyższym na 3750 m n.p.m., ale wtedy dnia następnego trzeba iść około 3 godzin dłużej. Myślę, że warto zejść możliwie nisko, bo wtedy można ciekawie spędzić resztę dnia następnego. Po śniadaniu cały zespół miejscowych tragarzy i przewodników zaprezentował śpiewająco-taneczny show, a że grupa była duża więc zrobiło się głośno i zabawnie. Wszyscy zostali porwani do tańca i właściwie nikomu nie chciało się schodzić. Hamadi jednak czuwał i zagonił towarzystwo na szlak. Jakoś dziwnie szybko przeszliśmy las deszczowy i z lekkim żalem, że to już naprawdę koniec, powitaliśmy bramę Parku.
Przy okazji okazało się, iż jest możliwość skorzystania z pomocy w końcowym odcinku drogi. Po początkowych schodach ścieżka na tyle się wyrównuje, że jeepem pracownicy parku mogą dojechać do turysty i zwieźć go na dół. O takiej potrzebie zawiadamia przewodnik i nie wymaga to dodatkowych opłat. Skorzystał z tego jeden z naszych uczestników a samochód zabrał przy okazji także parę starszych Amerykanów. Taka możliwość istnieje tylko na końcu szlaku. W wyższych partiach mijaliśmy metalowe nosze zamocowane na dużym kole - chyba robiły za karetki pogotowia. Nie wyglądały poważnie, ale były jedyną deską ratunku w razie potrzeby.
Wybornie smakowała schłodzona Coca-cola (do wyboru także zimne piwo) oferowana przez witających przy bramie handlarzy. Kucharze przygotowali pożegnalny lunch, nieco bardziej wypasiony (w gulaszu obok bananów pojawiło się mięso). Po raz pierwszy gotowali na powietrzu (wcześniej kucharzyli w namiocie) i nareszcie mogliśmy zobaczyć jak w 3-4 garnkach powstaje posiłek dla 17 osób. Wszyscy byliśmy zdania, że miejscowi przewodnicy i tragarze naprawdę wykonali kawał dobrej roboty. Organizacja wyprawy przez Hamadiego była moim zdaniem bez zarzutu. Kuchnia jak na warunki wysokogórskie codziennie zadziwiała i zasłużyła na osobne podziękowania - było więc hip hip hurra, sto lat i coś tam jeszcze. Chef poradził sobie nawet z trudną, mocno eliminacyjną dietą Maćka. Mnie osobiście najbardziej zadziwił fakt pilnowania namiotów w nocy - kiedy jedliśmy posiłki i potem, kiedy spaliśmy, do bardzo późnych godzin (może nawet całą noc) kilku tragarzy krążyło między namiotami kontrolując obozowisko. Widocznie takie mieli doświadczenia, ale dla mnie było to zaskoczenie i podsunęło myśli, że może jednak nie jest tam całkiem bezpiecznie.
Po lunchu busem odjechaliśmy do naszego hotelu i tam już mogliśmy skorzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Było dość wcześnie więc zdążyliśmy jeszcze godzinkę poleniuchować przy basenie a potem postanowiliśmy wziąć udział we mszy w pobliskim kościele katolickim. W 1990 roku Jan Paweł II odwiedził Tanzanię i kończąc wizytę w tym kraju właśnie w Moshi, wskazując na Kilimandżaro powiedział: W Piśmie Świętym góry zawsze były znakiem obecności Boga – Afryka jest Boża. Msza w języku suahili przepiękna - ludzie odświętnie ubrani (żadnych krótkich gaci u facetów czy dekoltów po pępek u kobiet), mnóstwo dzieci, kolorowy chór śpiewający radosne pieśni i wierni klaszczący w rytm muzyki - miałam wrażenie, że to jest przyszłość chrześcijaństwa. W kościele znaki z Polski - obrazy JP II, wizerunek Matki Bożej Częstochowskiej i niespodzianka, która wszystkich wprawiła w osłupienie. Obok wejścia znajduje się urna z logo Radia Maryja do której można składać datki wspierając radio finansowo. Muszę powiedzieć, że w kraju gdzie połowa obywateli chodzi bez butów wygląda to dość niedorzecznie. Mam nadzieję, że Tanzańczycy mają swój rozum i wspierają inne uciśnione rozgłośnie.
Po mszy odwiedziliśmy jeszcze miejscowy supermarket robiąc małe zapasy na safarii i czas był już na wieczorną kolację i rozdanie dyplomów. Dyplom wygląda bardzo poważnie, obok imienia i nazwiska wiek, data i godzina zdobycia szczytu, trzy różne podpisy poświadczające i coś, co mnie najbardziej zainteresowało - kolejny numer certyfikatu. Mój to 305 854. Do baaardzo późnych godzin w towarzystwie Hamadiego z żoną i siostrą oraz jeszcze trzech innych przewodników bawiliśmy się przednio. Był oczywiście pojedynek na piosenki, a gdy ich zabrakło na hymny państwowe! Z pokorą trzeba przyznać, że zostaliśmy pokonani. Myślę że z powodu dużego zróżnicowania wiekowego - niewiele utworów znali wszyscy, albo śpiewali młodzi albo starsze pokolenie. Spieszę uspokoić, że hymn wypadł dobrze. Był to nasz ostatni dzień w Moshi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz