Nie zwalnialiśmy tempa albowiem nieubłaganie nadchodziła zmiana pogody. Wyjeżdżając kolejką Millenium
Express na samą górę mogliśmy podziwiać dwa z naszych zdobytych już szczytów (Gartnerkofel, Rosskofel), ale zawsze największe wrażenie robił na mnie Trogkofel (Creta di Aip) 2 279 m n.p.m. Piękna, majestatyczna bryła wydawała się tak niedostępna. Maciek znalazł dla nas trasę, jak twierdził spoko, tylko na krótkim odcinku wymagane są rękawiczki. Bardzo chciałam wejść na tę górę, jednakże zniechęcała mnie utrata wysokości którą trzeba zaliczyć wybierając szlak z górnej stacji kolejki. Poza tym męczące głazowisko przechodziliśmy już w drodze na Rosskofel i chciałam odmiany. Wybraliśmy więc szlak z Rudnig Alm. Okazało się, że dość długi dojazd autem do punktu startowego dostarcza niemałych wrażeń (momentami na bardzo wąskiej drodze trzeba co raz mijać się z innymi pojazdami), a kiedy skończył się asfalt błogosławiłam decyzję wyjazdu na wakacje SUV-em.
Początek marszu bez trudności, trochę w dół (też po głazowisku, ale jednak innym), potem w górę, aż dołączyliśmy do szlaku wychodzącego spod kolejki. Ścieżka na wysokości około 1900 m n.p.m. okrąża górę i już myślałam, że tak człapiąc wejdziemy na sam szczyt. Minęliśmy ferratę (można było dostrzec pokrzykujących amatorów takiej wspinaczki) z przekonaniem, że idziemy ku łatwiejszej przygodzie. I nagle drogowskaz pokazał ściankę do pokonania, no muszę przyznać, że trochę opadły szczęki. Pogoda się psuła a przed nami skały bez widocznych ubezpieczeń. Chyba wolałam ferratę - przynajmniej byłoby się czego trzymać. No cóż, poszło dobrze, ale dawno tak bardzo nie bałam się w górach i nie wspinałam się tak skupiona. Naprawdę na całej ściance były dwie małe klamerki. W miarę nabierania wysokości zaczęłam panikować, bowiem w ogóle nie wyobrażałam sobie zejścia, zwłaszcza, że cały czas zbierało się na deszcz. Po pokonaniu pionowego przewyższenia ponownie wyciągnęliśmy kije, gdyż dojście na sam szczyt wymagało jeszcze długiego, kilometrowego kluczenia po płaskim terenie. W końcu osiągnęliśmy tym razem bardzo rozległy wierzchołek, z obowiązkowym krzyżem. Przez szczyt przelewały się ciemne chmury więc krajobrazy mieliśmy tylko przez krótkie chwile. Nie muszę chyba dodawać, że przez cały czas wędrówki byliśmy sami. Mocno wiało, tak że po krótkim pobycie przy krzyżu lunch jedliśmy nieco niżej, w skalnym zagłębieniu. Schodzenie okazało się łatwiejsze niż sobie wyobrażaliśmy. Najbardziej obawiałam się śliskich skał, ale zaczęło kropić jak już byliśmy bezpieczni. Był to nasz najtrudniejszy trekking, wspinaczka w stopniu trochę nieoczekiwanym, aczkolwiek Maciek bronił rozpoznania (przecież mówiłem o rękawiczkach) no i co tu dużo opowiadać, dała mi dawno nie odczuwaną satysfakcję. Pogoda tym razem szalała: marsz zaczęłam w krótkich spodenkach, na szczycie ubierałam ciepłe getry i polary, a w drodze powrotnej nawet pelerynę przeciwdeszczową. Maciek nie zrobił wielu zdjęć, bo albo trzymał się kurczowo ścianek albo otaczały nas chmury. Trasę 11 km z przewyższeniem 738 m pokonaliśmy w niecałe 7 godzin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz