Pobudka wcześnie, bo śniadanie 5.45, a o 6.30 wyjazd. Tak wczesne śniadanie było raczej naszym pobożnym życzeniem, bo chociaż wszyscy stawili się o planowanej godzinie to serwowanie trwało: obieranie owoców, robienie koktajli, grzanie kiełbasek...itd, ale nawet jakoś to poszło i z niewielkim opóźnieniem siedzieliśmy w busie. Do naszej grupy dołączyła lokalna przewodniczka, która dla naszego bezpieczeństwa, podobnie zresztą jak kierowca, miała na sobie aż dwie maseczki. Żal było opuszczać piękną i smaczną Arequipę, jednak przed nami nowe wrażenia.
Czekała nas praktycznie całodniowa jazda do Kanionu Colca, która wiązała się ze zdobywaniem coraz to wyższych wysokości w krótkim czasie. A więc można się było spodziewać wcześniej lub później jakichś objawów choroby wysokościowej. Wyjazd z miasta oczywiście w korku, potem droga całkiem dobra co nas nieustannie dziwiło (kłóciło się to z naszymi dotychczasowymi doświadczeniami z Ameryki Południowej). Jechało się wygodnie, aczkolwiek, co nas lekko rozbawiło, nasza przewodniczka, po udzieleniu nam niezbędnych informacji wpadła w taki hiszpański słowotok (i nie przeszkadzały jej dwie maseczki), że co niektórzy przesiadali się na najbardziej tylne siedzenia, bo już nie było wiadomo, czy to wysokościowy ból głowy, czy od tej ciągłej paplaniny. Podróż prowadzi wzdłuż wulkanicznego pasma Nevado Chachani do płaskowyżu Altiplano na wysokość 3300 - 3800 m n.p.m. Dominuje na nim roślinność półpustynna - puna. Nam najbardziej podobały się kępki trawy - ichu i zielone krzaczki - tola. Pierwszy postój przy restauracji połączonej ze sklepem pozwolił na skosztowanie potrójnej herbatki z munii, mięty i koki oraz na zakup ciasteczek z tymi przyprawami (zwłaszcza te z koką miały nas chronić przed chorobą wysokościową). Pokonując kolejne odcinki wjechaliśmy na teren rezerwatu wikunii i guanako. Co jakiś czas robiliśmy przerwę na fotki tutejszej fauny: wypatrzyliśmy wiskacze peruwiańskie, ptactwo (kaczki, flamingi krótkodziobe), spore stada lam, guanako i alpak, mniejsze wikunii. Jak dowiedzieliśmy się od lokalnej przewodniczki, te ostatnie są pod ścisłą ochroną, na ich hodowlę trzeba uzyskać specjalne zezwolenie, pozyskiwanie wełny podlega reglamentacji a wyroby z niej należą do najdroższych na świecie zdobiąc tylko ekskluzywne sklepy. Przy drodze kobiety w regionalnych strojach stoją z bardziej oswojonymi lamami i alpakami i za parę soli pozują do zdjęć. Dalszy odcinek drogi to nadal wspinaczka, aż w końcu osiągnęliśmy Przełęcz Wiatrów Patapampa 4910 m n.p.m. - punkt widokowy z pięknie opisanymi, otaczającymi go wulkanami (same pięcio- i sześciotysięczniki). Pogoda nie sprzyjała fotografowaniu ani filmowaniu, bo było pochmurno i wietrznie. Przy okazji postoju można coś pohandlować z przekupkami oraz skorzystać z toalet. Z tego miejsca już tylko zjazd serpentynami do miasteczka Chivay nad brzegiem rzeki Rio Colca na 3650 m n.p.m. Tam zjedliśmy obiad, zaryzykowałam kotlet z alpaki - taka twardsza wołowina, niezły, ale nic powalającego. Niestety zaczął męczyć mnie ból głowy - mój sztandarowy objaw choroby wysokościowej. Po posiłku obejrzeliśmy ryneczek, zrobiliśmy kilka fotek z czekającymi na turystów alpakami. Naszą uwagę zwróciła pamiątkowa tablica poświęcona historycznemu, pierwszemu przepłynięciu Kanionu Colca w ramach wyprawy Canoandes '79 przez polską ekipę kajakarzy w 1981 roku. Potem zajrzeliśmy na miejscowy targ i przeszliśmy się głównymi uliczkami. Przy wylocie z miasta rozpoczyna się długa Avenida Polonia, której początek zdobią duże posągi kobiety i mężczyzny w ludowych strojach.
Ostatni etap zwiedzania tego dnia to ruiny Uyo-Uyo. Bus podwiózł nas pod samo wejście, było już późne popołudnie więc weszliśmy na teren osady bez opłat, bo kasę zamknięto. Całkiem nieoczekiwanie niewielkie ruiny okazały się bardzo ciekawym punktem programu. Osada została stworzona na wysokości 3750 m n.p.m. przez kulturę Collagua ponad 500 lat temu i całkowicie spalona przez hiszpańskie wojska. Spłonęły głównie dachy, natomiast kamienne ściany budowli zachowały się w niezłym stanie. Ludność została częściowo wybita, częściowo zgoniona w doliny dla lepszej kontroli, wyzysku i oczywiście przymusowej chrystianizacji. Bardzo pouczający i niestety, jak w większości zabytków pokazujących tę niesamowitą cywilizację przygnębiający spacer.
Powolutku zeszliśmy do naszej największej nagrody tego dnia - hotelu Colca Lodge. Otoczenie hotelu wręcz zapiera dech w piersiach: setki tarasów rolniczych a wśród nich wijąca się rzeka Colca. Zanim dodreptaliśmy do zabudowań zapadł zmrok i nic więcej nie udało się zobaczyć. Sprawnie przebiegło zakwaterowanie: pokoje bardzo duże, świetnie i praktycznie urządzone, łazienka mogła dopieścić najbardziej wybrednych (no ale w końcu cztery i pół gwiazdki). Szybko wskoczyliśmy w stroje kąpielowe, użyczyliśmy hotelowych szlafroków i ręczników i czym prędzej pobiegliśmy skorzystać z gorących źródeł położonych nad brzegiem rzeki. Pandemia i tutaj odcisnęła swoje piętno: oprócz naszej grupy były jeszcze chyba tylko dwie rodziny. Dla nas o tyle dobrze, że cena pokoi była przystępniejsza a w gorących basenach mnóstwo miejsca. To był magiczny wieczór: ból głowy ustąpił, woda cudowna, wokół zarysy peruwiańskich Andów delikatnie widoczne w świetle gwiazd i księżyca a jeszcze do tego lampka białego wina z basenowego baru. Kolacja w hotelowej restauracji smaczna: zjadłam bogatą sałatkę (awocado, pomidory, sałata) i pure z komosy.
Noc niestety trudna: obudził mnie potężny ból głowy i nie ustępował po żadnych prochach (a wzięłam wszystko co miałam w apteczce). Coś tam podrzemałam ale kiepsko. Jakiś haracz za wysokość przyszło mi jednak zapłacić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz