Rano po niezłym śniadanku (wypasiony bufet) pojechaliśmy do portu, ok. 10 minut. Na czas zwiedzania tego obszaru dostaliśmy nowego busa i nowego przewodnika. Czekała nas całodniowa wycieczka po wyspach Jeziora Titicaca - największego wysokogórskiego jeziora na świecie (3810 m n.p.m.). W porcie przywitały nas chmury i nie za wysokie temperatury - na początek potrzebne były kurtki i czapki. Zajęliśmy miejsca w takim wodnym tramwaju z toaletą. Czekając na pozostałych pasażerów zostaliśmy uraczeni występem muzyka, który śpiewał akompaniując sobie na ukulele. Potem oczywiście poprosił o wsparcie - ten rytuał był nam już znany.
Po ponad godzinie pływania ujrzeliśmy wysepki Uros zbudowane z trzciny totora. Nasza łódź zatrzymała się przy jednej z nich. W czasie rejsu słońce zaczęło ładnie przygrzewać a chmury przegnał wiatr, co oznaczało, że kurtki można zostawić na łodzi. Mieszkańcy witali nas serdecznie. Najpierw odbył się krótki pokaz sposobu tworzenia pływającej wyspy, potem dziewczynki w tradycyjnych strojach zaprezentowały przygotowane piosenki w języku aymara. I mogło być całkiem fajnie gdyby nie cudaki z dronem. Zabrała się z nami spora rodzina, która już w porcie odpaliła drona i radośnie machała do niego dobrych parę minut głośno przy tym pokrzykując. To taka nowa moda na pamiątki z wakacji, już nie zdjęcia, nie filmy, tylko ujęcia z drona. W porcie to nie przeszkadzało, ale na malutkiej wysepce, gdzie dzieciaki próbowały zaprezentować się w jakimś programie artystycznym warkot silnika wszytko zagłuszał. Turyści zupełnie nie wyczuli sytuacji, tak że w końcu ktoś z miejscowych zmuszony był zwrócić im uwagę, chociaż łatwo się nie poddali. Dawniej mieszkańcy wysepek trudnili się głównie rybołówstwem, ale pstrągów w jeziorze Titicaca coraz mniej, więc przerzucili się na turystykę. Wysepki udostępnione turystom to taka cepeliada, chociaż z całą pewnością warta zobaczenia. Ich mieszkańcy przypływają na nie do pracy by pokazywać swoją kulturę podróżnikom i handlować swoimi wyrobami. Większość z nich mieszka na stałym lądzie, bądź na innych wysepkach, gdzie toczy się zwykłe życie. Na jednej z nich na przykład mieści się szkoła dla dzieci ze wszystkich wysp a nauczycielka przybywa aż z Puno. Zyski z turystyki dzielone są równo pomiędzy wyspami. W ramach programu wycieczki opłynęliśmy wysepkę w trzcinowej łodzi a następnie zostaliśmy zaproszeni do domów. I jak wcześniej wspomniałam podobno to tylko na pokaz, jednak na moje babskie oko wydawało mi się, że ktoś tam pomieszkuje. Wnętrze do bólu skromne: ściany dodatkowo ocieplone jakąś sklejką (gospodarz podkreślał, że największym problemem zdrowotnym jest wilgoć), większość przestrzeni zajmuje łóżko, nie ma żadnych mebli, na ścianach tylko haczyki, makatki, wszędzie ubrania, w kącie trochę własnych wyrobów. Zakupiłam ciekawy bieżnik na ławę i małą łódeczkę do postawienia na półce, gospodarzowi podarowałam pocztówkę z Bielska-Białej. Dzieci po występie poczęstowałam słodyczami z Polski, musiałam je równo rozdzielić (tak nakazał szef wyspy). Miałam też kilka zabawek od moich wnuczek i obiecałam je podarować, więc na koniec zwiedzania rozdałam co miałam (nie uśmiechało mi się wozić ich po całym Peru). Nie mogło być jednak mowy o równości, nie wiem zatem, czy nie naruszyłam jakiejś równowagi konsumpcyjnej.
Poganiani przez kierownika wycieczki pożegnaliśmy się z mieszkańcami albowiem zbliżała się pora lunchu. Obowiązkowego pstrąga zjedliśmy na kamiennej wyspie Taquile, chwila odpoczynku i krótka sesja zdjęciowa, bo w słońcu tafla jeziora Titicaca mieniła się cudnie. Wyspa leży 45 km od przybrzeżnego miasta Puno. Ma długość 5,5 i szerokość 1,6 km, zamieszkuje ją stale od 1700 do 2500 osób mówiących w języku keczua.
Ostatnim celem podróży była inna kamienna wyspa, Amantani, też zamieszkała przez rodowity lud Keczua. Pierwsze wrażenie bardzo dobre: uliczki czyste, domy zadbane, wypielęgnowane ogródki. Poza kilkoma kobietami nie widać było innych mieszkańców. Na głównym placu wyspy oczywiście pomnik Inki i jeden otwarty sklep - bar. Przemiły właściciel pozwolił nam skorzystać z toalety bez jakichkolwiek opłat. W zamian kupiliśmy u niego napoje, lody a ja dodatkowo obdarowałam go pocztówką z Bielska-Białej z dedykacją. Zachwycony czym prędzej wyciągnął z zaplecza młotek i nie zwlekając przybił moją pocztówkę w widocznym miejscu na ścianie. W drodze powrotnej na łódź wypatrywałam dzieciaków i idealnie mi się poszczęściło: jedna dziewczynka - nastolatka samotnie siedziała na murku pod domem. Mogłam więc rozdać ostatnie prezenty: lakiery do paznokci oraz ozdobne gumki i spinki do włosów. Uśmiechnięta z radością pozowała do wspólnego zdjęcia. W drodze powrotnej mogliśmy podziwiać tafle jeziora Titicaca w promieniach zachodzącego słońca.
Jako że ból głowy odpuścił mogłam bez przeszkód cieszyć się wycieczką - znaczy aklimatyzacja dokonana. Kolacje zjedliśmy w tej samej restauracji, w której grupa jadła dzień wcześniej. Bogate menu, sprawna i szybka obsługa a dania bardzo smaczne. Po takim bogatym dniu nie miałam problemów z zaśnięciem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz