Noc jak zwykle w Peru cudownie cicha i niestety moja czujność została osłabiona, chociaż byłam przygotowana na taką sytuację: pogryzły nas meszki. Czytałam przed wyjazdem, że meszki skutecznie psują pobyty w wielu miejscach, ale jakoś o tym zapomniałam. Okno zostawiliśmy otwarte, wtyczki nie włączyłam i tak spotkała mnie kara. Od tej pory każdej nocy, niezależnie od wysokości włączałam na noc wtyczkę przeciw komarom i meszki raz na zawsze dały nam spokój. Śniadanie serwowano w zestawach, ale wybór był spory, tak że każdy znalazł coś dla siebie. Posiłek przygotowywano ze świeżych produktów na naszych oczach. Dodatkowo wszystko ładnie podane - duży plus dla hotelu.
Był to nasz drugi dzień w Arequipie i tym razem zwiedzaliśmy miasto w grupie. Na początek wnętrze katedry przy placu głównym (wczoraj tylko oglądaliśmy bryłę kościoła), potem obowiązkowy punkt programu - klasztor św. Katarzyny, założony w 1580 roku przez bogatą wdowę. O mieście krótko opowiadała nasza liderka, nie mieliśmy miejscowych przewodników w poszczególnych zabytkach. Klasztor jest bardzo rozległy i może akurat tutaj przydałby się jakiś plan zwiedzania, a tak dosyć przypadkowo zaglądaliśmy do różnych zakamarków. Klasztor to takie małe miasteczko, z ulicami, placykami, kolorowymi zabudowaniami, ozdobione ciekawymi roślinami. Z wyglądu cel widać, że większość zakonnic pochodziła z zamożnych rodzin, co potwierdzają historyczne dane (kandydatki wnosiły 2400 srebrnych monet czyli około 150 000 USD i mogły zabrać ze sobą 25 przedmiotów posagu). Czteroletni okres nowicjatu to iście spartańskie warunki, ale potem zakonnice mogły żyć w większym przepychu. Od 1871 roku na życzenie papieża surowa zakonnica dominikanka rozpoczęła reformowanie klasztoru, likwidując niepotrzebny zbytek czy odsyłając niewolnice i służące. Miejsce ciekawe, aczkolwiek nie ono zrobiło na mnie największe wrażenie w Arequipie.
Najciekawsze było niewielkie Museo Santuarios Andinos. Zwiedzanie odbywa się w turach z przewodnikiem. Zaczęliśmy od 20-minutowego filmu w języku angielskim pokazującego pracę naukowców, którzy odnaleźli szczątki Juanity, następnie w kilku salach oglądaliśmy zbiory z wykopalisk związanych z Juanitą i innymi odnalezionymi dziećmi, a na końcu mogliśmy spojrzeć na samą dziewczynkę. Jest ona świadectwem wiary Inków w możliwość uzyskania przychylności bogów
przez składanie im na szczytach gór (powyżej 5000 metrów) ofiar z
dzieci. Przewodnik opowiedział nam o rytuale składania w ofierze młodych dziewcząt, okolicznościach takich decyzji, sposobach postępowania. W 1995 roku grupa
odkrywców pod przewodnictwem Johna Reinharda z National Geographic
Society w trakcie wspinaczki na wulkan Mount Ampato natknęła się na zamrożone zawiniątko. Zostało ono zbadane na Katolickim Uniwersytecie Santa Maria w Arequipie, gdzie
okazało się, że są to zamrożone i dobrze zachowane szczątki
około 12-letniej dziewczynki, której później nadano imię
Juanita. Gdzieś między 1440 a 1480 rokiem została ona złożona w ofierze, by powrócić i żyć na zawsze pod opieką przyrody (Inkowie wierzyli w życie po
śmierci). Zwłoki były w tak dobrym stanie, że udało się pobrać próbkę krwi i zbadać treść żołądka. Analiza zawartości żołądka wykazała, że w celu uspokojenia zastosowano rodzaj narkozy (w momencie śmierci była pod wpływem alkoholu i m.in. liści koki). Po ceremonii na szczycie góry została zabita przez
cios w głowę i tam pochowana. Umieszczono ją w pozycji płodowej, a dobrej jakości tkaniny i przedmioty odzwierciedlały wysoki poziom jej rodziny w społeczności. Zwłoki zawinięto w
piękne, kolorowe tkaniny pogrzebowe (tzw. aksu), na głowę martwej
dziewczynki założono opaskę z piórami papugi, a szyję opatulono
szalem z wełny alpaki. Przy ciele pozostawiono również
inne dary dla bogów: ceramikę, zabawki, muszle, woreczek z liśćmi koki oraz malutkie figurki ubrane w miniaturowe ubranka
– identyczne do tych, które miała na sobie Juanita. Mumia Juanita (a właściwie nie jest to mumia, ponieważ dziewczynka została zamrożona i nie została zabalsamowana) siedzi z kolanami przy piersi w szklanej urnie w temperaturze
-20ºC. Można ją oglądać ale nie można fotografować. Podobno od stycznia do kwietnia trzymana jest w specjalnym
futerale w - 40ºC z dala od ciekawskich turystów. (to chyba najważniejsze informacje znalezione w internecie na temat Juanity)
Po tej części zwiedzania czas był na lunch. Chętnie powtórzyliśmy wczorajszą sycącą sałatkę z warzyw i sera, do tego soki ze świeżych owoców - absolutnie wystarczyło. Zachęcona obecnością internetu w hotelach (chociaż akurat w Arequipie dostęp do wi-fi był najbardziej skomplikowany) zakupiłam telefoniczną kartę lokalnego operatora Claro za 25 soli i od tej chwili słałam co ciekawsze fotki na bieżąco do Polski.
Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy na spacer do punktu widokowego Mirador de Yanahuara, gdzie w promieniach zachodzącego słońca podziwialiśmy mieniące się złoto dachy zabudowań miasta i wulkan El Misti. Wracając przeszliśmy deptakiem wzdłuż rzeki i tam zostaliśmy zaskoczeni niesamowitą infrastrukturą sportową. Po naszej stronie rzeki był rodzaj parku z pomnikami, za to po drugiej rozmieszczono pełnowymiarowe boiska sportowe, jedno przechodziło w drugie, wszystko oświetlone po zmroku, pełnio grających dzieciaków. Do tego wielka hala, na której właśnie chyba setka kobiet trenowała z instruktorem fitness. Jakoś Peruwiańczycy zrealizowali coś, co u nas da się zrobić tylko w ramach programów narodowo-narodowych. Naszym następnym celem był Słoneczny Pasaż, który podobno cudnie wygląda po zmroku, ale akurat tej okolicy pandemia znacznie odebrała urok. Trudno nam było odnaleźć wybrane miejsce, bo część bram wejściowych była zamknięta. A gdy wreszcie dotarliśmy do celu, okazało się, że płoną tylko pojedyncze lampiony, tak że zasadniczo Słoneczny Zaułek tonął w mroku.
Byliśmy nieco zawiedzeni, ale największe rozczarowanie spotkało nas przy najlepszej knajpie w mieście - Chicha. Czytałam, że serwują w niej wyśmienite dania i bardzo chcieliśmy pożegnać się z Arequipą wykwintną kolacją, a tu nic z tego. Chicha znajduje się naprzeciwko klasztoru św. Katarzyny, dotarliśmy do niej około godziny 19 i odbiliśmy się od zamkniętych drzwi. Wiedzieliśmy, że z powodu pandemii część atrakcji turystycznych skróciła godziny pracy, ale żeby restauracja!!! Ostatecznie w pobliżu placu głównego zjedliśmy posiłek (ja ceviche, Maciek quinoę z warzywami), było nieźle, chociaż trochę nas zmęczyła bardzo głośna, mocno podchmielona tutejsza młodzież (chyba świętowali koniec godziny policyjnej).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz