Pobudka przed 6 rano, wczesne śniadanie i wyjazd do Cusco. Dwa słowa jeszcze o śniadaniu: w Casona Plaza serwowano najbogatszy bufet spośród wszystkich hoteli, a ciekawostką był tylko tu napotkany półmisek salcesonu, który peruwiańczcy nazywają kremem ze świni.
Wiedzieliśmy, że ten dzień spędzimy głównie w samochodzie, bo przejazd do Cusco trwa około ośmiu godzin (prawie 400 km). Po drodze przewidziane były przerwy w co ciekawszych atrakcjach turystycznych.
Na początek Sillustani - preinkaskie cmentarzysko plemienia Kolla. Poranek był piękny, słoneczny i coraz cieplejszy. Busa zostawiliśmy na pustym parkingu, byliśmy jedynymi turystami. Na teren nekropolii wchodzi się wspinając na niewielkie wzgórze. Stamtąd rozciągają się zachwycające widoki na okolice, a przede wszystkim na cudownie czyste jezioro Umayo (3820 m n.p.m.). Indianie chowani byli w kamiennych wieżach zwanych „chullpas”. W każdej widać przy ziemi niewielki otwór służący do uzupełniania jedzenia i picia (jak wspominałam wcześniej, plemiona zamieszkujące te ziemie wierzyły w życie po śmierci). Budowle różnią się między sobą, ponieważ pochodzą z różnych okresów. Najstarsze datowane są na IX-X wiek n.e., ale są tu i wieże grobowe z czasów późniejszych, nawet z XV wieku. Częściowo zniszczone przez trzęsienia ziemi nadal robią niesamowite wrażenie, może ze względu na piękne otoczenie i wyjątkową ciszę. Czas pandemii zredukował ilość turystów, ale część straganów handlowała (zakupiłam ciekawy naszyjnik z kamieniem półszlachetnym) i zaplecze sanitarne działało (umywalki, toalety, środki dezynfekcyjne).
Potem już tylko jazda, w czasie której systematycznie psuła się pogoda. Specjalnie nas to nie bolało, skoro i tak siedzieliśmy w busie. Na wczesny lunch zatrzymaliśmy się w lokalnej knajpce serwującej tylko jedno danie - kankaczo. Danie z jagnięciny i ziemniaków podawane na szarym papierze jedliśmy rękami. Knajpa była prosta, kilka ław, żadnego menu, danie wyglądało tak sobie, ale była to najsmaczniejsza jagnięcina, jaką kiedykolwiek jadłam - poezja smaku nie do odtworzenia.
Jadąc przez przełęcz Abra La Raya na wysokości 4335 m n.p.m. (udało się zrobić parę ładnych fotek) w strugach coraz większego deszczu dotarliśmy do następnej atrakcji: archeologiczne stanowisko w Raqchi związane z kulturą Tiahuanaco. Widzieliśmy już pozostałości tej kultury w Boliwii więc odpuściliśmy sobie zwiedzanie. Reszta grupy w sumie też dała spokój bo lało coraz bardziej. Maciek przerwę wykorzystał na zjedzenie lunchu, jagnięcina z dużą ilością czosnku niestety nie dla niego. Zadowolił się smażonym (a właściwie spalonym) pstrągiem w przydomowej jadłodajni - zażyliśmy trochę lokalnego kolorytu.
Ostatni postój to piękny, szesnastowieczny kościółek San Pedro w niewielkiej miejscowości Andahuaylillas. Deszcz i wiatr trochę ucichły i dało się wysiąść z auta. Wnętrze kościoła tak przebogate (złoto, kamienie, lusterka łapiące światło), że nie powstydziła by się go żadna najbardziej zamożna społeczność. W tej konkretnej rzeczywistości wyglądał trochę jak nie z tego świata.
Do Cusco dotarliśmy o niezłej porze, jednak cały zysk utraciliśmy w korkach wjeżdżając do miasta. Anahuarque Hotel Boutique niesamowity: bardzo blisko zabytkowego centrum, wybudowany na oryginalnych, inkaskich murach. Kolację zjedliśmy nieopodal, w ładnej restauracji z muzyką na żywo. Wieczór chłodny, a noce pewnie bardzo surowe, bo w każdym pokoju wstawiono grzejnik. Ale jakby ktoś bardzo zmarzł, to przy recepcji stał wielki termos z herbatką z koki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz