Pobudka o 5 rano (jak to na urlopie), śniadanko 5.30 (przeciętne, nieco odbiegało od standardu pokoju) i w drogę. Lokalny przewodnik przeszedł z nami drogę z hotelu na przystanek, z którego odjeżdżały autobusy w kierunku Machu Picchu. Przywitała nas kolejka turystów rosnąca z minuty na minutę, ale wszyscy byli spokojni, nikt się nie pchał, nie próbował wejść wcześniej - dziwne dla kogoś z Polski. Poranek był ciepły (o tej porze wystarczył jeden długi rękaw), ale mglisty. Góry odsłaniały się powoli i tak sobie pomyślałam, że Amerykanie napotkani dzień wcześniej przy kolacji, którzy wstawali jeszcze godzinę przed nami, żeby podziwiać wschód słońca nad Machu Picchu chyba niespecjalnie mieli czym się entuzjazmować. 8-kilometrową trasę Carretera Hiram-Bingham pokonaliśmy w około pół godziny. Autobus przejechał trzynaście zakoli momentami tak wąskich, że duże busy prawie szturchały się lusterkami. Końcowy parking dla autokarów turystycznych znajduje się na wysokości 2470 m n.p.m., tam też są sklepiki, knajpka oraz budynek z kasami i toaletami płatnymi symbolicznie. Wszyscy skorzystali, bo nasz bilet z wejściem na 7 rano upoważniał do czterogodzinnego pobytu na terenie kompleksu a tam tylko ruiny. Straszono nas przetrzepaniem plecaków i toreb, ale nie było tak źle.
Machu Picchu zostało zbudowane około 1450-1460 roku na przełęczy między Huayna Picchu a Machu Picchu w peruwiańskich Andach. To najlepiej zachowane miasto Inków rozpościera się od 2090 do 2400 m n.p.m. Zwiedzanie zaczyna się od dzielnicy rolniczej Barracas, z której ścieżką w górę po kamiennych schodkach podeszliśmy do najwyżej położonego punktu widokowego. Ruiny pięknie się wyłoniły, a podnoszące chmury dodawały im jeszcze tajemniczości. Miasto składa się z dwóch części: górnej, zwanej Hanman z dzielnicą pałacową, Świątyniami (Główną, Trzech Okien i Słońca), grobowcem królewskim i Intihuataną (rytualnym kamieniem) oraz dolnej, zwanej Hurin z dzielnicą więzienną, domami mieszkalnymi i warsztatami produkcyjnymi. Hanman i Hurin oddzielone są od siebie Intipampa - zielonym, trzypoziomowym placem. Na stromych zboczach otaczających miasto znajdują się tarasy uprawne. Podchodząc do zrekonstruowanego domku-strażnicy przy Puesto de Vigilancia mogliśmy do woli cieszyć się widokiem Machu i zrobić świetne fotki. Potem powoli schodziliśmy do ruin przystając na chwilę w mijanych punktach widokowych. Każdy z nich wart był uwagi, bo odsłaniał miasto z coraz to nowej perspektywy. Do Hanman przeszliśmy przez Huaca Puncu (Świętą Bramę), ale przeszliśmy bardzo powoli, bo stanowi ona doskonały punkt do zrobienia zdjęcia z górą w tle. Potem spacerkiem, powolutku przeszliśmy wszystkie dostępne dla turystów elementy kompleksu, wsłuchując się w opowieści przewodnika i podziwiając gigantyczną budowlę. Czasu podczas zwiedzania jest dosyć, wszystko można dokładnie pooglądać, obfotografować. Nie będę tu opisywać poszczególnych miejsc, bo nie mam ambicji pisać przewodnika. Chodzi mi raczej o przekazanie atmosfery i ewentualnie jakichś nieprzewidzianych utrudnień, ale wszystko poszło zgodnie z planem.
Jeśli chodzi o wrażenia z Machu Picchu, to mogę powiedzieć, że w pełni rozumiem słowa naszego premiera, który stwierdził, że była to najbardziej niesamowita rzecz jaką widział w życiu. Oglądałam trochę kamieni na wyjazdach (bo i Pompeje, i Forum Romanum, i Akropol...), ale żadne ruiny tak mnie nie poruszyły. Może to te mgły nad dżunglą, może słońce wychylające się zza gór powoli oświetlające miasto, może potęga budowli...nie wiem, ale wrażenie nieuchronności przemijania atakowało ze wszystkich stron a pomysłowość Inków przy tworzeniu cywilizacji wręcz onieśmielała. Zwiedzanie kompleksu trwało około 3 godzin. Niestety z powodu pandemii zamknięty był szlak na szczyt Huayna Picchu a na terenie ruin stali strażnicy pilnując noszenia maseczek. Tylko na chwilę, do zdjęć można je było ściągnąć. Z powrotem zabraliśmy się też autokarem. Jest możliwość zejścia szlakiem na dół i kilka osób wybrało ten sposób. My chcieliśmy jeszcze trochę połazić po miasteczku i zdążyć zjeść lunch, bo zbiórkę zapowiedziano na 14.30.
Miasteczko Aguas Calientes rzeczywiście niewielkie, część lokalnych biznesów jeszcze się nie otworzyła po pandemii. Zaskoczył nas przy dworcu widok konstrukcji przypominającej transformersa. Jak się okazało, była to pamiątka po kręconym w tej okolicy filmie "Rise of the beasts". Na głównym rynku wypiliśmy kawę, potem jeszcze spacer uliczkami, wzdłuż rzeki promenadą udekorowaną licznymi posągami oczywiście o tematyce inkaskiej, uroczym mostkiem z pamiątkowymi kłódkami. Szczególnie zapamiętaliśmy sprzedawcę dwóch cieczy o różnej barwie i konsystencji. Były to przykłady medycyny ludowej, dzięki którym sądząc po napisach można było uleczyć sporo chorób. Nie mogłam sobie odmówić zdjęcia, wcześniej grzecznie zapytałam. Chyba nie do końca zostałam zrozumiana, bo pan ochoczo zaczął przelewać dla mnie porcję czegoś brązowego. Sprzedawca był bardzo sympatyczny ale nie zdobyłam się na odwagę skosztowania. Lunch zjedliśmy w wypróbowanej poprzedniego wieczoru restauracji utrwalając sobie świetną opinie o kucharzu.
Na dworzec udaliśmy się zgodnie z planem, zaskoczył nas obowiązek noszenia dwóch maseczek. Skład pociągu Vista Dom tym razem dużo dłuższy, czekała nas około 4 godzinna podróż. Drogę powrotną wyróżniły dwie rzeczy: pokaz mody wykonany przez personel pociągu z opcją zrobienia zakupów oraz widok hoteli-kapsuł zawieszonych wysoko na zboczach gór. Dostać się można do nich tylko drogą wspinaczki wysokogórskiej. Są to podobno jedne z najdroższych na świecie miejscówek dla alpinistów. Na dworcu kolejowym Poroy wysiedliśmy już po zmroku. Do centrum Cusco dostaliśmy się transportem publicznym. Ponownie zadziwiło mnie przygotowanie autobusu: miejsca obok siebie oddzielono folią, oczywiście wszyscy w obowiązkowych maseczkach. W znanym nam już hotelu Anahuarque główne bagaże czekały w zajmowanych wcześniej przez nas pokojach. Popijając białe wino jeszcze parę godzin wspominaliśmy miniony dzień przeglądając zdjęcia w aparacie i porządkując niesamowite wrażenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz