Pobudka o 6, śniadanko w pokoju, wyjazd o 8. Najpierw prosto do Starbucksa, kolejka chętnych na poranną kawę czy herbatę była całkiem spora, ale jakoś poszło. I tak wywołaliśmy niemałe zdziwienie u obsługi prosząc o dwa espresso, bo wszyscy kawosze odchodzili od lady z mega wielkimi kubkami. Nasz przewodnik wieszczył załamanie pogody, no i faktycznie temp. 7°C, siąpił deszcz.
Pierwszy park tego dnia to Grand Teton w amerykańskim stanie Wyoming. Obejmuje on swoim zasięgiem masyw górski Grand Teton (pasmo Gór Skalistych) oraz sześć jezior polodowcowych leżących u jego podnóża. Pierwszym przystankiem był uroczy kościółek otwarty dla wszystkich chętnych, skromne wnętrze trochę nas zaskoczyło. Potem podjechaliśmy do jeziora Jenny, które jest uważane za główny punkt w Parku Narodowym Grand Teton, z wieloma szlakami turystycznymi, malowniczymi przejażdżkami łodzią i szybkim dostępem do głównych dróg wspinaczkowych na najwyższe szczyty Teton Range. Ciekawostka - nazwa Jenny Lake pochodzi od imienia Indianki z plemienia Shoshone, która wyszła za mąż za Anglika Richarda "Beaver Dicka" Leigh. Jenny i ich sześcioro dzieci zmarli na ospę w 1876 roku. Auto zaparkowaliśmy przy nowoczesnym Visitor Center i chociaż deszcz nie odpuszczał postanowiliśmy wyjść na szlak. Za 20 USD od osoby łodzią na kilkadziesiąt osób popłynęliśmy przez jezioro do początku dróg wspinaczkowych. Szczytów górskich niestety nie było widać, bo chmury wisiały nisko. Trasa ładna, ale nic czego byśmy już nie widzieli - górska rzeka, wodospady, mostki, potężne drzewa - jednym słowem klasyka takich wypadów. Za to na koniec wycieczki nagroda - dwa piękne okazy łosia amerykańskiego. Najpierw dostojnie siedząc przy szlaku zajadały lunch, nagle jeden wstał i zaprezentował się w całej okazałości - przepiękne, potężne zwierzę. Deszcz padał cały czas ze zmiennym nasileniem, momentami nawet ustawał, ale chmury wyglądały groźnie.
Po tym krótkim trekkingu pojechaliśmy w stronę Parku Narodowego Yellowstone - najstarszego parku narodowego na świecie, położonego na terenie trzech stanów - Wyoming, Montana i Idaho, na kalderze mającej wymiary około 55 na 80 km. Po czerwcowej powodzi park otworzono dla turystów, ale część atrakcji nie była dostępna z powodu nadal nieprzejezdnych dróg. Pierwszy przystanek to duży visitor center, który oprócz toalet i sklepu z pamiątkami oferuje olbrzymią stołówkę. Tam też zjedliśmy lunch (bardzo smaczna zupa gulaszowa z wołowiną). Centrum znajduje się w bezpośredniej bliskości Old Faithful wybuchającego regularnie i najczęściej ze wszystkich dużych gejzerów. Erupcje zdarzają się przeciętnie 17 razy na dobę, wyrzucane jest do 30 tysięcy wrzącej wody na średnią wysokość 40 m. W ciągle lejącym deszczu i porywach wiatru zrobiliśmy krótką pętlę wokół satelitarnych, niewielkich gejzerów, ale w końcu schroniliśmy się w zabytkowym zajeździe Old Faithful Inn - budynku z 1903 roku, wykonanego z bali i kamienia. Uwieczniając piękne wnętrze hotelu zdążyliśmy się zagrzać i doczekać następnej erupcji. Tymczasem pogoda odpuściła - przestało wiać i padać, nawet pokazało się słońce. Kolejny spektakl natury ogladaliśmy już z niekłamaną przyjemnością.
Po drugim wybuchu ruszyliśmy dalej. Popołudniowe zwiedzanie było bardziej urokliwe, bo bez deszczu, momentami nawet w promieniach słońca. Pomosty spacerowe wdzięcznie wiją się między dymiącymi gejzerami. Kolory niezłe, ale w porównaniu do szaleństwa barw wulkanu Dallol wypadają blado. Ostatnim puntem programu tego dnia był Grand Prismatic Spring – największe gorące źródła w USA. Źródła tworzą jezioro o szerokości do 120 metrów i idąc pomostem wzdłuż brzegu pośród gęstych mgieł pary wodnej nie ma szans ogarnąć całości. Najlepsze ujęcia tego miejsca można oglądać w centrach turystycznych na plakatach pokazujących widok z góry. Aczkolwiek tańczące promienie zachodzącego słońca odbijające się od powierzchni jeziora wyglądały bajkowo.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w West Yellowstone. Jadąc do hotelu obfotografowaliśmy bizony amerykańskie - największe obecnie ssaki lądowe Ameryki Północnej. Pojedyncze osobniki z godnością paradowały wzdłuż głównej drogi nic sobie nie robiąc z mijających samochodów i podekscytowanych turystów. Hotel Stage Coach Inn całkiem fajny. Miasteczko też sympatyczne, chociaż restauracji szukaliśmy ponownie w deszczu. Wszystko obłożone na maksa i na miejsce wszędzie trzeba było długo czekać. W końcu udało się dostać stolik, chyba tylko dlatego, że dla dwóch osób (liczniejsze grupy ciągle czekały). Zjadłam mielonego z wołowiny i bizona - posiłek ładnie podany, smaczny i o dziwo lekki. Trochę żałuję, że nie zrobiłam fotki, ale byłam bardzo głodna.
W nocy znowu deszcz. Był to najchłodniejszy i najbardziej deszczowy dzień podczas całego pobytu. Przydał się cieplejszy polar, kurtka, czapka, rękawiczki. Na szczęście jak co wieczór można było liczyć na rozgrzewający kieliszek (a nawet dwa) kalifornijskiego wina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz