Pobudka o 6, śniadanko w pokoju z produktów zakupionych w sklepie (jak to w kasynie). Potem szybki skok na automaty - zagrałam za całe 5 USD i mogłam opowiadać, że grałam w kasynie.
W siąpiącym deszczu zapakowaliśmy samochód. Do następnej atrakcji jechaliśmy jakieś dwie i pół godziny. Park Narodowy Yosemite leży w paśmie gór Sierra Nevada w Kalifornii. W miarę pokonywania drogi pogoda była coraz lepsza, w pewnym momencie nawet wyszło piękne słońce. Jednak w górach powyżej 2000 m n.p.m. chmury wisiały nisko, szczęśliwie deszcz nie padał. Park słynie przede wszystkim z olbrzymich, granitowych form skalnych, na których wytyczono drogi wspinaczkowe zdecydowanie dla zaawansowanych.
W parku biegnie najwyżej położona droga w Kalifornii - Tioga Pass. Została wybudowana wysokości 3030 m n.p.m. Pierwszy postój wypadł w punkcie widokowym Olmsted Point. Stąd podziwialiśmy majestatyczną Half Dome (granitową skałę kształtem przypominającą katedrę kopuły) oraz Cloud Rest.
Następny punkt zwiedzania to spacer po Tuolumne Grove - zagajniku mamutowców olbrzymich, w którym znajduje się sześć widocznych sekwoi. Atrakcją jest "Martwy olbrzym" - sekwoja w której wydrążono tunel wielkości dyliżansu. Taki przyjemny spacer, jak w Beskidach, tylko drzewa jakby większe.
Jadąc drogami parku warto przystanąć, albowiem świetnie widać z nich niesamowity granitowy monolit - El Capitan - 910 metów pionowej ściany. Także Half Dome można podziwiać z innej perspektywy.
Na koniec dotarliśmy do Yosemite Visitor Center. Granitowe ściany można oglądać tu z bliska. Podeszliśmy też pod Yosemite Falls (najwyższy wodospad w Ameryce Północnej) - niestety o tej porze roku bez wody. Tam też wypadł nam lunch. Duża stołówka oferowała sporo gotowych dań, wybierało się z menu na ekranach dotykowych. Ja zjadłam jakieś klopsiki jagnięce z komosą i warzywami, ale Maciek musiał zadowolić się jabłkiem i śliwką (nie było jak negocjować eliminacji alergenów).
Na nocleg jechaliśmy do Modesto. Jak zwykle na miejscu byliśmy około 21. 3-gwiazdkowy hotel La Quinta sympatyczny, położony w pobliżu autostrady, z dala od centrum. Teoretycznie można coś zjeść w pobliskich restauracjach, ale o tej porze wszystkie były już zamknięte. Poprosiliśmy naszego przewodnika o podwózkę do jakiejś całodobowej jadłodajni, bo ciężko tak przeżyć dzień o jabłku i śliwce. Zabraliśmy się z grupą do centrum handlowego, oni poszli na zakupy do Rossa a my do restauracji obok. Ja po jagnięcych pulpetach zjadłam tylko zupę, Maciek sporego steka (bo cóż by innego). Zamówiliśmy też polecane, barwne drinki. Chyba nie doceniłam ich smaku, jak dla mnie to po prostu słodki, kolorowy lód. W połowie czułam jak zamarza mi nos. Amerykanie coś mają z tym lodem. Jest to absolutna podstawa wszelkich napojów, nawet jak na dworze zimno i w niektórych kulturach marzyłaby się ciepła herbata, co najwyżej z prądem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz