Po lekkim śniadaniu wyjazd o 8.15 do portu. Nie objadałam się zbytnio bo czekało mnie bujanie na statku. Wykupiliśmy czterogodzinny rejs po zatoce Monterey. Pogoda świetna - słońce, bez silnego wiatru. Za bilety dla dwóch osób zapłaciłam 156 USD. Łódź była krótsza niż się spodziewałam i wpadłam w lekką panikę - już widziałam siebie wiszącą przez burtę z objawami choroby morskiej. Na szczęście ocean był spokojny, leki działały i mogłam cieszyć się rejsem. Wycieczka pełna wrażeń: obserwowaliśmy ptaki, foki, delfiny i oczywiście wieloryby. Atrakcja jak najbardziej warta swojej ceny. Krótki filmik na końcu, pod zdjęciami.
Po zejściu na ląd czekał na nas przewodnik wyraźnie zdziwiony, że jesteśmy głodni i chcemy zjeść lunch. Wróciliśmy więc do Whole Foods i to był bardzo dobry pomysł, bo można było skomponować syty i smaczny lunch (zupa gulaszowa, sałatki, owoce).
Potem już tylko przejazd podobno najbardziej malowniczą drogą Stanów Zjednoczonych, tzw. "Jedynką" na południe wzdłuż wybrzeża Pacyfiku. Zatrzymywaliśmy się w punktach widokowych podziwiając malownicze rezydencje, zatoczki, mosty, słynne pole golfowe. Rzeczywiście ładne widoczki, ale oprócz gigantycznego pola golfowego nic, czego byśmy wcześniej na widzieli na południu Europy np. w Algarve. Chociaż nie, jedno miejsce było unikatowe. Przystanek na skalistej plaży Piedras Blancas, którą upodobały sobie mirungi potocznie zwane słoniami morskimi. Dziesiątki okazów pozowało do zdjęć z wielką gracją.
Do miejscowości Tulare, gdzie planowany był nocleg przyjechaliśmy ok. 20.30. Kolacja w Denny's - smaczny łosoś, niezły stek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz