To już końcówka naszego roadtripu. Ostatni punkt bogatego programu to Park Narodowy Sekwoi leżący w południowej części pasma gór Sierra Nevada. Prowadzi do niego malownicza i kręta droga. Dzień początkowo chłodny, szybko pod wpływem mocno grzejącego słońca stawał się prawdziwie letni. Auto zostało na niewielkim parkingu Grant Grove a my rozpoczęliśmy spacer pośród mamutowców olbrzymich. Czasu starczyło tylko na krótką pętelkę: ok. 800 m, niecałe pół godziny. Ścieżka wiedzie wśród wielu imponujących olbrzymów, no i oczywiście wokół największego drzewa świata - General Sherman Tree, nazwanego na cześć Williama Tecumseha Shermana, generała w Wojnie Secesyjnej: szacowany wiek 2,5 - 3 tys. lat, wysokość 84 m, średnica pnia 8 m, waga ponad 1200 ton. Piękny okaz, zresztą wszystkie sekwoje robiły niesamowite wrażenie.
Zaraz po wyjeździe z parku natrafiliśmy na małą kafejkę, którą powitaliśmy z wielką radością i nadzieją. Kawiarnia miała porządny ekspres i dostaliśmy całkiem poprawne espresso - rzadkość w USA. W dobry humor wprawiła nas nie tylko smaczna kawa ale i jej podanie: na zewnątrz stało kilka pustych stolików i oprócz nas nie było nikogo. Przed wykonaniem trzech kaw pani rozdała każdemu numerek i po kilku minutach z całą powagą te numerki odbierała wydając zamówienie. No cóż, procedura musiała być zachowana niezależnie od natężenia ruchu. Potem już tylko długi powrót do Los Angeles. Wcześniej w markecie nakupiliśmy produktów do jedzenia, bo jak zapowiedział przewodnik do samego LA nie ma żadnych jadłodajni. Trochę wydawało się to mało prawdopodobne, żeby tak nic to chyba u Amerykanów niemożliwe. No i oczywiście wczesnym popołudniem naszym oczom ukazał się Denny's. To już był nasz kolejny posiłek w tej sieciówce i w ciemno złożyliśmy zamówienie wiedząc jakiego poziomu potraw możemy się spodziewać. Niestety, aczkolwiek wystrój ten sam a kelnerka do bólu uśmiechnięta i zachwalająca nasz wybór to łosoś był suchy i zwyczajnie śmierdział. Jak widać w tym lokalu ryb raczej nie zamawiano. Musieliśmy zadowolić się ryżem i sałatką. Oczywiście napiwek 20% obowiązkowy.
Jeszcze przed zachodem słońca stanęliśmy przed naszym hotelem w dzielnicy koreańskiej. Hotel z tych starszych, ale sympatyczny. O tym że byliśmy w dzielnicy koreańskiej można było poznać przede wszystkim po napisach, bo ludzi na ulicach niewielu. Na koniec dnia atrakcja - przejazd jeden przystanek metrem. Nie bez kłopotu kupiliśmy bilety w automacie i poczuliśmy się jak mieszkańcy miasta. W pociągu pustawo, nikt nas nie napadł. Ze stacji podeszliśmy do dużego marketu na ostatnie zakupy. Do hotelu powrót spacerem. Bardzo to dziwne uczucie: szliśmy ulicami słynnej metropolii ale niewiele można powiedzieć o mieszkańcach, bo prawie nikogo nie było, przemykały pojedyncze osoby, wszyscy pozamykani w swych samochodach. Budynki ładnie oświetlone, tylko nie wiadomo dla kogo. Przewodnik zachwalał koreańskie knajpki w pobliżu hotelu, ale my musieliśmy pozjadać te wszystkie zapasy zrobione w markecie. Był to przecież nasz ostatni nocleg w USA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz