Noc taka sobie, obudziła mnie duchota i zmusiła do włączenia wiatraczka - pomogło. Klimatyzacja trudna do używania w nocy bo agregat brzęczał za oknem. Za to wiatraczek śmigał cichutko. Pobudka o szóstej, śniadanko od siódmej - bardzo urozmaicone i smaczne.
O ósmej byliśmy umówieni z miejscowym przewodnikiem na prywatną wycieczkę zarezerwowaną i opłaconą wcześniej w ramach programu. Ludrik z Green Cahuita Agency zjawił się punktualnie i na dzień dobry pokazał nam leniwca wiszącego obok naszego domku. Od razu zaprezentował profesjonalny sprzęt - potężną lunetę i statyw. Dzięki temu można oglądać ukryte wysoko w koronach drzew zwierzaki i nawet fotografować ich obraz komórką. To była wersja dla mnie bo Maciek miał swoją lufę i tylko trzeba mu było wskazać kierunek. Przejazd do Parku Narodowego Cahuita (ok. 10 km) przewodnik wykorzystał na opowieści o życiu w Kostaryce, zwyczajach, cenach, i.t.d. Wejście do Parku co łaska, ja zostawiłam 5000 colon. Wygodną ścieżką przy pięknej pogodzie dreptaliśmy w kierunku morza a Ludrik wyszukiwał dla nas tak niewiarygodnie ukryte okazy i z taką swobodą, że wprawił nas w autentyczny zachwyt. Wiem, że takie wycieczki z przewodnikiem są drogie (chyba ok. 90 USD) ale bez nich to naprawdę tylko spacer po lesie. Turysta nieobeznany z dżunglą nie ma żadnych szans na dostrzeżenie tak sprytnie zakamuflowanych przedstawicieli fauny. Przechadzka była piękna i nie żałowałam ani jednego dolara wydanego na Ludrika - kompetentny, dowcipny, życzliwy. Już przy tym wyjściu zauważyliśmy też różnice między przewodnikami: nie wszyscy byli tak samo sprawni w lokalizowaniu zwierząt, część z nich nie miała lunety tylko lornetki, niektórzy prowadzili turystów tylko kijkiem wskazując okazy.
Po wyjściu z Parku czas na espresso przy plaży - takie rajskie klimaty. W południe dołączyła do nas jedna para i ruszyliśmy do rezerwatu Indian Bri Bri. Na powitanie przygotowano dla nas lunch: ryż z kurczakiem, sałatka, napój. Pod nadzorem gospodyni zrobiliśmy sobie talerze z liści na które nałożyła nam posiłek i zachęcała do jedzenia. I było to dla mnie trudne doświadczenie, bo okazało się, że trzeba jeść palcami. Za nic nie mogłam się przemóc więc oszukiwałam, żeby za bardzo nie urazić kucharza. Na szczęście obok było mydło i woda w kranie. Potem przeszliśmy się po gospodarstwie słuchając opowieści o tym jak mieszkają, co uprawiają, o medycynie, jedzeniu, rytuałach. Wzięliśmy udział w procesie robienia czekolady - przypominało to przyrządzanie kawy na farmach w Zanzibarze czy na Bali, tylko tutaj obrabiane były owoce kakaowca. Zakupiłam też indiańskie rękodzieło - tanio nie było, ale wyroby piękne i oryginalne.
Ostatnim punktem wycieczki był wodospad Catarata Finca Two Waters. Niestety pogoda zaczęła się psuć, choć i tak długo wytrzymała. Zdążyliśmy przed deszczem zejść do wodospadu i zażyć kąpieli. Woda nie była tak ciepła jak w Indonezji mimo to całkiem przyjemna. Powrót do Puerto Viejo już przy regularnej ulewie. Z powodu opadów nie chciało nam się wychodzić do restauracji i zjedliśmy w hotelu. Kolacja taka sobie, porcje mniejsze niż przy plaży, chociaż moje ceviche smaczne. Wieczór spędziliśmy przy winku na przeglądaniu zrobionych zdjęć a było co oglądać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz