Ten dzień mieliśmy do dyspozycji więc postanowiliśmy zwiedzić okoliczne plaże na rowerach. Skorzystaliśmy z hotelowej wypożyczalni (10 USD na dzień). No cóż, dało się tym jeździć aczkolwiek pojęcie serwisu było tu raczej nieznane. I nie chodziło o to, że rowery nadawały się do naprawy ale zdaniem Maćka tylko do zezłomowania. Podjęliśmy jednak wyzwanie, zapakowałam do koszyka worki z rzeczami na plaże i od deszczu i ruszyliśmy w drogę.
Rowerami poruszaliśmy się po drodze samochodowej, na szczęście ruch nie był duży a rowerzyści liczni więc czułam się bezpiecznie. Jazdę rozpoczęliśmy przy słonecznej pogodzie, na początek w kierunku Puerto Viejo. Po minięciu miejscowości dotarliśmy na Playa Negra - czarnej plaży utworzonej przez ciemny, wulkaniczny piasek. Po chwili odpoczynku i zrobieniu fotek zawróciliśmy w kierunku miasta. W drodze zaliczyliśmy niezłe espresso a naprzeciwko marketu obfotografowaliśmy wędrującego leniwca.
Dalej jechaliśmy piękną drogą wijącą się pośród bujnej, tropikalnej roślinności. Naszym celem była plaża Playa Grande (Manzanillo) z interesującym element krajobrazu. 8 grudnia 2017 roku statek „Yicel” (zbudowany w 1961 r., długość 41 m) płynął wzdłuż karaibskiego wybrzeża Kostaryki w kierunku portu Limón, gdzie miał odebrać ładunek. Kadłub zaczął przepuszczać wodę, a pompy przestały działać. Aby uniknąć zatonięcia na pełnym morzu kapitan podjął decyzję o celowym osadzeniu statku na mieliźnie, na plaży przy Manzanillo. Chociaż statek nie przewoził ładunku, miał na pokładzie 1600 galonów oleju napędowego i pełen zbiornik oleju hydraulicznego. Ministerstwo środowiska Kostaryki wraz z właścicielami statku wypompowało całe paliwo w ciągu 11 dni unikając katastrofy ekologicznej. A wrak nadal częściowo tkwi w piasku stanowiąc miejscową atrakcję. Plaża ładna ale wietrzna, zaczęła się też psuć pogoda. Tak to już jest na Karaibach - nawet w porze suchej musi od czasu do czasu popadać. Obfotografowaliśmy wrak i po krótkim plażowaniu ruszyliśmy w drogę powrotną.
Udało się nam jeszcze zajrzeć na urocze plaże: Punta Uva i Chiquita ale na krótko, bo deszcz przybierał na sile. Ostatecznie wróciliśmy zadowoleni z wycieczki po około 3 godzinach i zrobieniu prawie 33 km. Na tych rowerach to nie lada wyczyn. Tymczasem rozpadało się na dobre. W naszej włoskiej restauracji zjedliśmy obiad: ja ravioli, Maciek misę karaibską.
Tego dnia czekała nas jeszcze jedna atrakcja - night tour po dżungli. Tę wycieczkę wybraliśmy sami z kilku propozycji biura. Początkowo myślałam o snorkelingu, jednak Ludrik odradzał z powodu rzekomo słabej przejrzystości wody o tej porze. Nie wiem czy tak było rzeczywiście czy nie chciało mu się organizować eventu dla dwóch osób, ale nie znając realiów nie naciskałam. Deszcz litościwie przestał padać co zapowiadało udany spacer. Przed zmierzchem Ludrik przyjechał po nas z żoną, albowiem wybierali się na zaległą, walentynkową kolację. My zostaliśmy oddani pod opiekę przewodnika Carlosa, który podobno specjalizował się w nocnym wyszukiwaniu węży. Przeszliśmy dystans podobny do wycieczki w dniu poprzednim, troszkę inną trasą, momentami przebiegającą całkiem blisko domostw. Carlos absolutnie zasłużył na miano specjalisty nocnych ekspedycji bo z dużą swobodą znajdował dla nas różne małe smaczki ukryte w gąszczu; węże, skorpiony, pająki, żabki, kosmicznie wyglądające owady. Rozbawiła nas sytuacja, kiedy wracając mijaliśmy rodzinę z przewodnikiem, który za samą ilość sprzętu jakim był obwieszony powinien dostać jakiś medal. Tymczasem wydawał się lekko zrozpaczony, bo kończyła mu się trasa a nic jeszcze klientom nie pokazał. Carlos ulitował się nad nim i sympatycznymi turystami i pokazał im kilka okazów. Młody przewodnik nisko mu się kłaniał i gorąco dziękował a dzieciaki miały frajdę. Wycieczka spełniła nasze oczekiwania i była całkiem udanym zakończeniem pobytu w Puerto Viejo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz