niedziela, 30 czerwca 2013

Monte Renoso, Monte Cinto, Restonica 2009

Jakoś plany na wakacje w 2009 roku całkiem się posypały. Abruzja nie wyszła, o czym dowiedzieliśmy się trochę późno. Kierunek włoski ciągle jednak kołatał się w głowie, więc nieco zdezorientowana jeździłam palcem po mapie. No i tak jeżdżąc natrafiłam na Korsykę. Poczytałam, pooglądałam posty i zdjęcia - wyglądało obiecująco. Jak zwykle najpierw poszukiwanie apartamentu. W przypadku Francuzów nie jest to proste, ich pojęcie przestrzeni mieszkalnej zdecydowanie różni się od Włochów czy Hiszpanów. Szukałam w kilku biurach, ostatecznie w znanej nam już firmie Neckermann, ale był to dziwny wybór. Jadąc w 3 dorosłe osoby nie mieliśmy wiele możliwości. Ponieważ zależało nam na osobnej sypialni, żeby nasz nastoletni syn nie czuł się śledzony, do wyboru mieliśmy właściwie tylko bungalowy. W końcu wynajęliśmy mały domek blisko plaży w wiosce wakacyjnej Marina D’erba Rossa ok. 30 m kw (wg oferty dla 6 osób - takie rzeczy to tylko we Francji!). Była maleńka sypialnia, pokój (raczej komórka) z łóżkiem piętrowym i pokój dzienny z kuchnią i leżanką, wszystko "tycie tycie". W sześć osób byłoby trochę ciężko, ale dla Francuzów chyba akurat, bo sto razy przy zameldowaniu sprawdzali, czy na pewno opłaciliśmy właśnie ten bungalow (bo przecież byliśmy tylko we trójkę). Były nowe doświadczenia, na przykład kupowanie w internecie biletu na prom, chwila emocji przy sczytywaniu kodu (czy aby na pewno mamy bilet) i sama podróż promem z parkowaniem auta - bardzo inspirujące. O dziwo nasz samochód podróż promem przebył bez uszczerbku, a nie wszystkim autom się to udało, co widzieliśmy na własne oczy. Sam ośrodek w porządku: plaża ładna, na basen szkoda czasu, wyposażenie kuchni nowe i funkcjonalne, duży taras znacznie podnosił komfort pobytu, animacje nadzwyczajne (syn był zachwycony i nawet jako naburmuszony nastolatek nie nudził się). Korsyka naprawdę jest malownicza. Pogoda w lipcu była bardzo stabilna, cały czas słońce, wiatr powiał dopiero w ostatni dzień (i wtedy było nieprzyjemnie, bo wiało naprawdę mocno). Nie wiem jak długo trwają takie wiatry na wyspie, ale przy tej sile praktycznie wykluczają plażowanie a nawet posiłki na tarasie. Wycieczki były ciekawe - Przełęcz Bavella, Cucuruzzu, Filitosa, Bonifacio, wyspy Lavezzi, Bastia. No ale Korsyka to przede wszystkim góry, więc zaplanowaliśmy trzy trekkingi.

Monte Renoso 2352 m n.p.m.
Przy planowaniu wycieczek zaufałam przewodnikowi Michelina w którym opisane są najbardziej popularne trekkingi. Jest to rzadkie i tak się ucieszyłam, że nie weryfikowałam informacji jak zwykle w internecie, co niestety zemściło się niezdobyciem jednego szczytu. Ale początek był obiecujący. Pobudka o 6 rano, lekki posiłek, dopakowanie plecaków i w drogę. Samochodem dotarliśmy do zagród pasterskich w Capannelle na wysokość 1640 m n.p.m. Stamtąd prowadzi szlak oznakowany głównie kamienistymi kopczykami. Góra urocza, szlak naprawdę bez większych trudności, różnica poziomów 700 m, wyprawa trwa ok. 5 godzin (zależy od długości postojów). Podczas wędrówki czekają nas dwie nagrody: na wysokości 2089 m n.p.m. zachwycające jezioro Bastiani (tu można trochę zabawić) i niezwykły lunch na szczycie, w słońcu, naprawdę niewielkim wietrze (może mieliśmy farta) i chmurach przewalających się po niebie z dużą prędkością. Panorama ze szczytu obejmuje całą południową część wyspy. Turystów niewielu, szczyt był tylko dla nas. Wycieczka piękna, nie sponiewiera za bardzo, można się nacieszyć widokami i pochwalić całkiem niezłą wysokością. 

Monte Cinto 2706 m n.p.m.
To miała być nasza najważniejsza nagroda górska roku 2009 - najwyższy szczyt Korsyki. Według  przewodnika około 7 godzin marszu. Samochodem trzeba dojechać do zagród pasterskich w Cesta, stamtąd ok. 20 min do jakiegoś schroniska - taki miał być początek. Ponieważ czekał nas dłuższy dojazd, więc pobudka tym razem 5 rano, szybkie pakowanie i w drogę. Kiedy dojechaliśmy do końca szosy jakoś nie było widać kamiennych zagród. Od niewielkiego parkingu prowadziła droga górska, ale chyba nie dla samochodów?! Byliśmy zdezorientowani, a ja cały czas myślałam, że chyba powinniśmy jechać autem jeszcze kawałek. Wkrótce koło nas samochód postawili Austriacy i też z niedowierzaniem kręcili głowami (może czytali ten sam przewodnik). Próbowali jechać dalej, ale szybko zawiesili się na pierwszej koleinie. Kiedy zobaczyliśmy jak popychają samochód nie wahaliśmy się więcej. Uznaliśmy, że dla auta to koniec drogi i ruszyliśmy w góry. Pierwsze dwie godziny to mozolna droga w upale, zakosami wśród pól i krowich placków. Szłam na czczo, bo wymyśliłam sobie, że porządny posiłek zjem jak zwykle na szczycie. Nie natrafiliśmy na żadne schronisko co nas trochę niepokoiło (...minęliśmy je bokiem?). Kiedy więc ujrzeliśmy w końcu jakiś domek mieliśmy nadzieję, że to inne nie wymienione w przewodniku schronisko. Stojąc tam w upale powoli docierała do nas okrutna prawda, że w ponad 2 godziny doszliśmy do punku wyjścia i to co widzimy to zagrody pasterskie i parking dla samochodów. Oczywiście stały tam samochody terenowe, ale że droga nie nadaje się dla aut osobowych tego w przewodniku nie napisali. Czuliśmy się fatalnie, podłamani zmęczeniem i praktycznie zawaleniem planu wycieczki. Nadrabiając minami ruszyliśmy dalej. Miałam nudności i zawroty głowy, ale nie chciałam robić przerwy w tym upale, bo wiedziałam, ze goni nas czas, a ciągle miałam nadzieję, że damy radę. Droga w sumie bez trudności, po kamieniach i głazach. Kiedy zaczęliśmy wyciągać głowy w poszukiwaniu szczytu zdobyłam się na odwagę i zapytałam mijającego nas turystę ile jeszcze czasu trzeba wspinać się na szczyt. Odpowiedź była dla nas druzgocąca - około 1 godzinę. Czas był na krótką naradę. Podsumowaliśmy nasze zmęczenie, czas wejścia i prawdopodobny czas zejścia, dojazd autem i konieczność zdążenia przed zamknięciem stacji benzynowych (jakoś po górskich drogach spalanie mieliśmy zaskakująco duże) i podjęliśmy trudną decyzję o zawróceniu. Zrezygnowana zjadłam posiłek szczytowy i o dziwo minęły mi nudności, zawroty głowy, wróciły siły a i upał na tej wysokości już tak nie dokuczał. Zaczęłam kombinować jak tu zachęcić towarzystwo do dalszego wysiłku, ale widziałam, że chłopcy byli mocno zmęczeni, a granice czasowe były niebezpiecznie wąskie. Rozpoczęliśmy schodzenie a ja poznałam po raz pierwszy gorycz porażki. Oj nie jest łatwo zawracać w górach spod szczytu. Byłam wściekła na dane z przewodnika i na siebie, że zrobiłam taki słaby wywiad. Ale wyniosłam jedną nauczkę - nie podejmować dużego wysiłku bez porządnego posiłku (no i jak się zgrabnie zrymowało).

Wąwóz Restonica
Ta wycieczka nie jest żadnym wyzwaniem wspinaczkowym, ale jest absolutnie obowiązkowa dla turystów przebywających na wyspie ze względu na nadzwyczajną urodę odwiedzanych miejsc. Pobudka tym razem również wcześnie, nie ze względu na odległość ale olbrzymią popularność wąwozu. Celem było zaparkowanie samochodu na parkingu przy zagrodach pasterskich w Grotelle i to nam się udało około godziny 8 rano (parking zapełnia się dosłownie w ciągu godziny). Do parkingu prowadzi bardzo wąska droga o długości 16 km ale rano przejechaliśmy nią bez większych sensacji. Z poziomu 1375 m n.p.m. wyruszyliśmy w kierunku Jeziora Melo - 1711 m n.p.m. (najczęściej odwiedzane miejsce w górach na Korsyce) a potem do Jeziora Capitello - 1930 m n.p.m. Miejsca są tak piękne, że opisywanie ich jest bezcelowe, zapraszam więc do obejrzenia zdjęć. Dla głodnych większych wyzwań można z wąwozu zdobyć drugi co do wielkości szczyt Korsyki - Monte Rotondo 2622 m n.p.m. My zadowoliliśmy leniuchowaniem nad jeziorami. Nie można w tym miejscu liczyć na samotność, ale i tak jest lepiej niż w Tatrach. Francuzi ciągną szlakiem całymi rodzinami, z dziećmi w każdym wieku,  psami i bagietkami wystającymi z plecaków. Była też mała wpadka organizacyjna (a może przygoda górska?). Przy Jeziorze Capitello udało nam się zgubić. Ja koniecznie chciałam dotknąć tafli jeziora, które miało piękny, głęboko granatowy kolor. Byłam ciekawa temperatury wody, bo pokrywa lodowa utrzymuje się tu ponoć przez 8 miesięcy w roku, a niektórzy odważnie próbowali kąpieli. Po stromym i wysokim brzegu zeszłam na dół. W tym czasie chłopcy rozłożyli się gdzieś na skałach, które tworzyły nad jeziorem różne zatoczki i zagłębienia. Kiedy wróciłam na górę nie mogłam ich znaleźć, komórki nie działały a krzyczeć nie wypadało. Pobiegałam trochę po brzegu i doszłam do wniosku, że panowie mnie zostawili i zaczęli wracać sami (co nie mieściło mi się w głowie). Zaczęłam schodzić do Jeziora Melo, ale kiedy ich nie dogoniłam, zrozumiałam, że nie mogli iść szybciej i prawdopodobnie zdziwieni szukają mnie na górze. Rzeczywiście szukali, rozpytywali turystów no i dobrzy ludzie rozpoznali mnie (ponoć po charakterystycznych rękawiczkach) co pozwoliło im spokojnie schodzić i dogonić mnie jeszcze przed parkingiem. Myliliśmy się sądząc, że to koniec atrakcji, albowiem rozpoczął się powrót. Droga, która rano wyglądała całkiem niewinnie okazała się prawdziwym koszmarem. Praktycznie na całej długości 16 km w każdym możliwym zagłębieniu stały auta, w górę zaś ciągle jechali nowi turyści. Mijanie się samochodów o czasem naprawdę dużych gabarytach było zwyczajnie niebezpieczne. Momentami otwierałam drzwi pasażera sygnalizując kierowcy jak daleko może odbić w prawą stronę żeby nie stoczyć się w przepaść. Podczas jednej takiej mijanki Francuz stał przy ścianie, my przy krawędzi bez możliwości ruchu w bok, no i  niestety zgrzytnięcie blachy potwierdziło nasze obawy, że miejsca było za mało. Francuzowi pewnie to wisiało (miał starego gruchota) i dlatego nie zrażony parł do przodu, nam było trochę żal. Tak więc oprócz zdjęć pozostała pamiątkowa rysa na lewym boku auta.
Trekkingi po Korsyce gorąco polecam, góry piękne, turystów więcej niż we Włoszech i Hiszpanii ale bez tłoku na szlakach, można połączyć z odpoczynkiem nad morzem.
 

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Mulhacen 2011

A teraz garść wspomnień z Hiszpanii. Pobyt w Andaluzji w 2010 roku bardzo nam się podobał. Hotel zlokalizowany w pobliżu granicy z Portugalią na Costa de la Luz (Wybrzeże Światła) pozwolił na zwiedzenie miast hiszpańskich (Kordoba, Sewilla) i Portugalii (wybrzeże Algarve aż do Sagres, Lizbona). Oczywiście było to możliwe dzięki licznym autostradom. Koszt wypożyczenia samochodu na miejscu na 8 dni to ok. 350 euro.
Postanowiliśmy wrócić do Andaluzji w roku następnym, ale tym razem na Costa del Sol (Wybrzeże Słońca). Z biura Itaka wybraliśmy hotel La Vinuela. Według oferty miał dla nas ważne atuty - kameralny, z dala od tłumów, w cenie gwarantował samochód na cały pobyt. Tak więc z rezydentem biura spotkaliśmy się dwa razy - na powitanie dostaliśmy klucze od auta, na pożegnanie podczas odprawy na lotnisku. Na miejscu okazało się, że hotel jest położony w wyjątkowo malowniczej okolicy i ma jeszcze dodatkowe zalety: bardzo pomysłowego kucharza i bardzo dogodny czas wydawania posiłków (obiadokolacja była serwowana od 13.30 do 23. 30 według indywidualnego życzenia - dla nas rewelacja). Zorganizowaliśmy ciekawe wycieczki, niektóre nawet bardzo odległe. Samochodem zrobiliśmy po Andaluzji ok. 2000 km (Granada, Nerja, Tabernas, Gibraltar). Dzięki lokalizacji hotelu ok. 50 km od Malagi ziściliśmy nasze marzenie zwiedzenia Madrytu - ok. 7.30 rano odjeżdża superszybki pociąg AVE (532 km w 2,5 godziny!).
Nade wszystko jednak nęciły nas góry Sierra Nevada i najwyższy szczyt Hiszpanii - Mulhacen (3482 m n.p.m.). Duże wyzwanie by zrobić to w jeden dzień. Zrezygnowaliśmy z wejścia z Granady, bo wydawało się, że wtedy nocleg w schronisku jest nieunikniony. Postanowiliśmy spróbować wejścia od południa z miejscowości Capileira z wykorzystaniem wjazdu mikrobusem parkowym na wysokość 2700 m - to tylko 3 godziny na szczyt.
Szybko zrealizowaliśmy pierwszą wycieczkę do Malagi, gdzie oprócz zwiedzania miasta trzeba było kupić bilety do Madrytu i mapę Sierra Nevada (radzę pamiętać o sjeście - po południu sklepy czynne od 17). W hotelu monitorowaliśmy pogodę i wreszcie prognoza na 2-3 dni słońca, a widzieliśmy już prognozy z chmurami, deszczem, nawet burzami. Zgodnie z info, że chcąc wyjechać mikrobusem parkowym należy wcześniej zarezerwować telefonicznie miejsca poprosiliśmy obsługę hotelu  o pomoc i tu spotkało nas duże rozczarowanie - bus owszem kursuje, ale w lipcu i sierpniu. Nigdzie nie znalazłam takiej informacji. Tak więc trasa istotnie nam się wydłużyła, ale nadal wydawała się do zrobienia w jeden dzień.
17 czerwca pobudka o 5 rano, po krótkim pakowaniu i dobudzeniu kucharza (przygotował nam prowiant na drogę) wyjechaliśmy około godziny 6. Dojazd samochodem to ok. 100 km (droga dwupasmowa tylko do Nerja, potem wąska szosa nad morzem do Solabreña i kręta górska droga odchodząca od szosy Motril-Granada, ok. 2 godz.). Ostatni odcinek drogi to szosa z wszechobecnym białym pyłem. Samochodem dojechaliśmy do bram Parku Narodowego - Hoya del Portillo na wysokość 2150 m n.p.m. ok. 8 rano, na parkingu stało już kilka samochodów. Niewielka budka strażnicza oferuje dokładny opis tras z czasami, strażnik zdecydowanie pokazał nam dłonią 5 godzin marszu. Po zjedzeniu śniadania (pamiętając doświadczenia na Korsyce nie próbuję trekkingu na głodno) ruszyliśmy w drogę - długość trasy 14 km, różnica poziomów 1332 m. Samej trasy nie będę opisywać, bo jest już bardzo dokładnie zdefiniowana. Rzeczywiście żadnych trudności, oznakowanie takie sobie (w drodze powrotnej trochę zeszliśmy ze szlaku), około dwóch godzin zajmuje podejście do miejsca, gdzie w lecie dojeżdża bus z turystami. Powyżej lasu wrażenie kamiennej pustyni, uroku dodają płaty śniegu na otaczających szczytach. W drodze minęliśmy starszą parę już schodzącą w dół, na szczycie spotkaliśmy młodych Anglików, dzięki czemu mamy fajne fotki. Turystów niewielu, wyjątkowo nie spotkaliśmy Polaków. Powyżej 3000 m n.p.m. zaczęłam odczuwać symptomy choroby wysokościowej - nudności, osłabienie, więc ostatnie metry naprawdę szły mi wolno. Pogoda spisała się wspaniale: słonecznie, ciepło, niewielki wiatr - lunch na szczycie smakował wybornie. Mieliśmy cały czas na sobie długie spodnie i podkoszulki z długim rękawem, nie było potrzeby nawet na szczycie ubierania cieplejszych polarów. W sumie trwało to wszystko około 9 godzin, do samochodu dotarliśmy mocno zmęczeni. Bardzo źle zniosłam powrót górskimi serpentynami, dlatego rok później tak bałam się dojazdu do Corno Grande.
W hotelu czekała na nas zasłużona kolacja i butelka hiszpańskiego wina.
Mulhacen w jeden dzień spokojnie do zrobienia, jest tylko kwestia jak daleko od gór spędzamy wakacje. Wysokość daje sporą satysfakcję, brak trudności pozwala myśleć o wspinaczce każdemu. Śledzenie pogody przekonało nas, że jest to góra dość humorzasta, a zmienne warunki mogą odebrać sporo uroku ze wspinaczki. Dlatego polecam Sierra Nevada w słońcu - wystarczy lekki plecak z jedzeniem i piciem, no i można zrobić ładne panoramy ze szczytu.