Nareszcie chwilka czasu i mogę podzielić się wrażeniami z gór w Toskanii. Właściwie wszystkie informacje dotyczące najwyższego szczytu Alp Apuańskich znalazłam w internecie. Jeden z użytkowników opisał dokładnie szlak ze schroniska Val Serenaia na szczyt Monte Pisanino z podaniem czasówek, zarówno zalecaną drogą szlakiem niebieskim jak i nie oznakowaną drogą przez grań. Różnica między nimi wynosiła około 30 min. Krótsza droga to bardziej strome wejście, zejście szlakiem oznakowanym. Do opisu dołączone były mapki, ale ich nie wydrukowałam, bo mapę mieliśmy kupić w biurze informacji turystycznej w Castelnuowo Garfagnana (nasłuchałam się potem z tego powodu...). Plan zakładał nocleg w schronisku i wyjście około 8 rano. Według informacji czas wyprawy to około 7 godzin. Na stronie internetowej schroniska podano informacje o możliwościach skorzystania z noclegu i posiłków - codziennie do 15 września, potem w soboty i niedziele - a więc wszystko nam pasowało. Będąc nad morzem śledziliśmy pogodę w górach i kapitalnie się złożyło, że idealne warunki do wspinaczki przepowiadano na sobotę 14 września. Nie musieliśmy więc tracić pobytu nad morzem tylko zaliczyć trekking w drodze powrotnej do Polski.
Pierwsza trudność z którą musieliśmy się zmierzyć to brak możliwości noclegu w schronisku. Kiedy telefonicznie próbowaliśmy zarezerwować miejsca okazało się, że strona internetowa zupełnie nie przystaje do realnego zarządzania schroniskiem. Chyba właścicielka poinformowała nas, że schronisko jest czynne już tylko w weekendy, powoływanie się na wiadomości zamieszczone w internecie nie zrobiło na niej wrażenia. Ponieważ chodziło o nocleg z piątku na sobotę zapytała jeszcze dla ilu osób, ale kiedy usłyszała, że dla dwóch nie było o czym rozmawiać. Tak więc musieliśmy szybko improwizować. Wykorzystaliśmy do tego jedyny deszczowy dzień i internet. Trochę to trwało, bo z powodu zachęcającej prognozy hotele najbliższe naszej góry były już przepełnione. W końcu znaleźliśmy niewielki hotelik odległy około 50 minut jazdy od schroniska Val Serenaia, na jeziorem Lago di Vagli. Hotel "Le Alpi " okazał się strzałem w dziesiątkę. Tak miłych i uczynnych właścicieli jeszcze nie spotkałam. Byliśmy jedynymi gośćmi. Właściciel był bardzo skonfundowany nieznajomością języka angielskiego i co rusz mówił do nas po francusku. Bardzo nas to bawiło, bo o ile melodię języka włoskiego trochę już poznaliśmy, to francuskiego ni cholery. Z powodu nieco skomplikowanej diety mojego męża nie byłam pewna, czy uda nam się cokolwiek zjeść. Ale z tego całego włosko-francusko-angielskiego dialogu pojął o co chodzi, wyrzucił przygotowaną kartę menu i indywidualnie ustalił z nami, co chcemy zjeść. Śniadanie zaproponował między 8 a 9. Wytłumaczyłam mu, że idziemy w góry wcześnie i prosimy o posiłek 6.30 - nie było problemu. Przypomniał mi się sierpniowy pobyt w Bilikovej Chacie, gdzie spędziliśmy noc przed wspinaczką na Sławkowski Szczyt. Ponieważ chcieliśmy wyjść o 7 rano, pytaliśmy o godzinę serwowania śniadania - "7", jak najwcześniej moglibyśmy skorzystać z kuchni - "o 7", o której można napić się ciepłej herbaty - "o 7 ", o której można... -"o 7 " i tak w kółko. Co kraj to obyczaj. Śniadanko przed wyprawą to jedno z najmilszych wspomnień. Po dobrze przespanej nocy (nie wiedziałam, że są takie ciche miejsca na świecie) ujrzeliśmy w przytulnej sali jadalnej nienachalnie oświetlonej lampkami pięknie nakryty stół, w powietrzu unosił się zapach dopio espresso. Zgodnie z naszym życzeniem na stole była szynka parmeńska (idealnie wilgotna, nie takie suche zwłoki jak w polskich sklepach), aromatyczne salami, pyszny ser owczy, dżem i kawałki ciasta cytrynowego upieczonego przez właścicielkę (widziałam, jak poprzedniego wieczora wyciągała je z pieca). Marzenie! Właściwie po tych doznaniach mogłam już wracać do domu, ale przecież czekała na nas góra - najwyższy szczyt położony w całości w Toskanii.
Batalię o wejście granią przegrałam - zadecydował brak mapy i relacja, że szlak jest nieoznakowany choć podobno dobrze widoczny na ziemi?! Po niecałej godzinie jazdy postawiliśmy auto koło schroniska (stało już parę samochodów) i zaczęliśmy szukać początku szlaku. Schronisko po 8 rano było oczywiście jeszcze zamknięte. Nie bardzo było widać jakiekolwiek oznakowanie a wokół żywej duszy. Na szczęście po chwili dostrzegliśmy na nieco dalszym parkingu dwóch turystów ładujących plecaki na grzbiet. O ile jeszcze mój mąż wahał się nad wyborem drogi, to reakcja Włochów na pomysł wchodzenia granią ostatecznie odwiodła go od tego pomysłu. Tak żywo gestykulowali rękami i przeczącą kręcili głowami, że musiałam się poddać. Ach, gdyby chociaż ktoś szedł tą nieoznakowaną drogą, ale tak naprawdę bylibyśmy sami w nieznanym terenie bez porządnej mapy. Może by się udało, ale gdybyśmy pobłądzili, to ze zdobycia Monte Pisanino nici. Włosi szli na inną górę , ale połowa szlaku była wspólna i zaproponowali, żebyśmy szli razem. Mąż stanowczo ciągnął mnie za rękaw idąc za nimi a i oni co raz kontrolowali nas wzrokiem, czy aby nie zbaczamy na niebezpieczne ścieżki.
Po kilkudziesięciu metrach za parkingiem rozpoczął się biało-czerwony szlak , który najpierw prowadził przez las, potem powoli wspinał się na Foce di Cardeto. Włosi po wyjściu z lasu zatrzymali się na śniadanie, ale uprzedzili nas, że szlak skręca i dla nas zmieni się na niebieski. Przez chwilę wahaliśmy się nad wyborem ścieżki, bo w pewnym momencie szlak dzielił się na trzy drogi ale zgodnie z sugestią wybraliśmy kierunek skrajnie na lewo. Jakoż wkrótce ujrzeliśmy niecierpliwie wyglądany kamień z napisem Monte Pisanino i niebieską strzałką. Od tego miejsca droga dobrze oznaczona niebieskimi znakami prowadzi przez Pizzo Maggiore i Foce Altare na sam szczyt. Jeśli chodzi o trudności, to jest krótki fragment ekspozycji (widać na zdjęciach) i przed samym wierzchołkiem część szlaku biegnie granią, ale moim zdaniem nie stanowi to problemu dla średnio doświadczonego turysty. To co mnie najbardziej dokuczało, to stopień nachylenia ścieżki przed samym szczytem - za mały, żeby opierać się na rękach, za duży, żeby iść tylko na nogach - fatalna pozycja dla kręgosłupa. Muszę przyznać, że panorama ze szczytu (1946 m n.p.m.) to jeden z piękniejszych widoków, jakie zaliczyłam wędrując po górach. Błękit nieba, zieleń stoków i tarasy w kamieniołomach z olśniewającą bielą marmurów - można smakować bez końca. Lunch na szczycie obowiązkowy. Doszła do nas para Włochów, dzięki którym mamy fajne fotki. A Włosi jak to Włosi - wykonali po kilka telefonów wyrzucając z siebie setki słów z prędkością światła. Powrót bez problemów, jeśli nie liczyć spotkania na samym już dole z owczarkiem niemieckim samotnie biegającym po lesie. Umaszczenie miał takie, że przez chwilę przemknęło nam przez myśl, czy to aby nie wilk. Obwąchał nas i zawrócił. Zobaczyliśmy go ponownie przy otwartym już schronisku biegającego obok pani siedzącej wygodnie na leżaku - jak przypuszczam, była to właścicielka schroniska. Jej beztroska robiła wrażenie - pies biegał swobodnie po lesie bez nadzoru, a siedzenia nie chciało jej się ruszyć nawet wtedy, gdy skoczył na mnie łapiąc za rękę. Puścił mnie zaraz po jej głośnym krzyku i na szczęście nie zdążył skaleczyć skóry. Naprawdę nie wiem, jak by się to skończyło w lesie, gdyby z dala od swojej właścicielki zdecydował się zaatakować. Może powinno się tam zainstalować znaki ostrzegawcze, zarówno przed psem jak i jego panią - w sumie to nie wiadomo, kto był bardziej niebezpieczny.
W tym dniu podciągnęliśmy do Polski około 300 km a noc spędziliśmy w wypróbowanym już hostelu w Ferrarze - bardzo przyjazne ceny w stosunku do hoteli. Nie było też problemu z dostaniem nawet sześcioosobowej sali wyłącznie dla siebie, płaciliśmy oczywiście tylko za dwa łóżka, parking na tyłach budynku w weekendy bezpłatny. Zasłużyliśmy na wypoczynek i po dobrze przespanej nocy (nawet mimo odgłosów z ulic) ruszyliśmy już prosto do kraju.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz