środa, 19 lipca 2017

Nepal 2016 - 20 - 21 listopada (Katmandu)

Pobudka wpół do siódmej, śniadanko i powrót z tym samym taksówkarzem do Katmandu. Tym razem kierowca wybrał drogę prostszą ale wcale nie łatwiejszą. Była to droga częściowo w budowie, co oznaczało miejscami brak nawierzchni. Nie wiedziałam, czy jesteśmy świadkami budowy nowej autostrady czy odbudowy starej po trzęsieniu ziemi. Momentami prędkość wynosiła góra 10 km/godz, ruch był ogromny, korki po horyzont ale za to żadnego ciśnienia, kierowcy często uśmiechnięci, klakson włączali tylko żeby się ostrzec lub pozdrowić. To dopiero egzotyka! Mimo takich trudności trasę do Katmandu pokonaliśmy o godzinę szybciej ale korki w samym mieście spowodowały, że przed hotelem i tak stanęliśmy po południu.
Podziękowaliśmy kierowcy godnym napiwkiem i zameldowaliśmy się w hotelu. Tym razem trafił nam się pokój nie od strony głównej drogi co dawało nadzieję na cichszą noc. Taksówka była umówiona na  piątą rano więc ostatnie godziny wykorzystaliśmy do przygotowania bagażu na podróż. Potem pożegnalny spacer po Tamelu, który widziany po raz pierwszy w ciągu dnia stracił sporo swojego uroku. Chyba dlatego, że silniejsze były odczucia akustyczne a przede wszystkim zapachowe. Na ostatniej kolacji zaryzykowałam steka z wołowiny - całkiem smaczny. Noc niestety fatalna, bo co prawda oszczędzono nam odgłosów z drogi, za to non stop słychać było bardzo głośno pracujący agregat (naprawdę bardzo głośno). Byliśmy trochę wypoczęci więc nie zapadaliśmy już w sen tak łatwo.
Taksówka przyjechała punktualnie. Kierowca rozbawił nas serdecznie, bo całą około 20 minutową drogę budował jedno zdanie po angielsku, które zaczynał  chyba ze cztery razy. W końcu oznajmił, że bardzo lubi Polaków bo oni zawsze dają napiwki. Tak więc moje ostatnie 100 rupi powędrowało do taksówkarza. Nie wiem czemu jechaliśmy tak wcześnie bo jak się okazało lotnisko otwierane jest o godzinie szóstej. Trzeba na walizkach czekać przed bramą. Po otwarciu natychmiast dopadają podróżnych różni pomocnicy, którzy nawet za pokazanie toalety oczekiwali napiwków. Niestety o tej porze lotnisko wypełniali głównie turyści opuszczający Nepal, w większości demonstrujący puste kieszenie. Z Katmandu wylecieliśmy z godzinnym opóźnieniem i bez większych przygód wróciliśmy do kraju.


poniedziałek, 3 lipca 2017

Nepal 2016 - 19 listopada (Chitwan)

Noc niezła, bez ryków tygrysa, za to oczywiście ze szczekającymi psami. Rano w pokoju 19 stopni. Pobudka wpół do siódmej , śniadanko i do dżungli. Wycieczkę zaczęliśmy od wypłynięcia canoe. Zjawiskowo wyglądały mgły podnoszące się znad wody, w tle wędrujące słonie. Płynęliśmy spokojnie oglądając dżunglę budzącą się do życia, liczne ptaki i drzemiące w rzece krokodyle. Potem wędrowaliśmy ścieżkami (były suche - chyba długo nie padało) mijając robiące wrażenie termitiery, liany, zbiorniki wodne. Tropy i pokaźnej wielkości odchody potwierdzały, że tymi ścieżkami rzeczywiście chadzają zwierzęta. W porównaniu z lasem deszczowym w Afryce tutejsza dżungla wydała mi się mniej gęsta.
Po spacerze odwiedziliśmy hodowlę słoni. Samice i młode trzymane są w niewoli, hodowane także do celów wojskowych, samce żyją w dżungli. Małe słoniątko tak myszkowało wzdłuż ogrodzenia aż w końcu wciągnęło trąbą część mojej spódnicy. Muszę powiedzieć, że chociaż osobnik był bardzo młody to siła ciągu niczego sobie. Z trudem udało mi się ocalić kieckę, a byłam zmotywowana, bo groziło mi dokończenie wycieczki w samych majtkach. Pokaz kąpieli  ze słoniem raczej żałosny, jak dla mnie za dużo krzyków i komend, za mało naturalnych zachowań zwierząt. 
Wróciliśmy na lunch i dwugodzinną sjestę. Temperatura w ciągu dnia dochodziła do 31 stopni więc wylegiwaliśmy się na słońcu. 
Po południu zaliczyliśmy jeszcze jedną atrakcję - safari na słoniu. Turystów było wielu, a cały ten zgiełk przypominał wesołe miasteczko. Z niewysokiej wieżyczki czwórkami wsiadaliśmy do specjalnych koszyków umocowanych na grzbiecie słoni. Około półtorej godziny buszowaliśmy po dżungli. Słoń mimo swoich rozmiarów całkiem zgrabnie radził sobie na wąskich ścieżkach, brodził  też w niezbyt głębokiej rzece. Zlokalizowaliśmy pięć okazałych nosorożców, w tym młode, pojedyncze małpy i antylopy.  Na koniec obowiązkowy napiwek wręczyliśmy słoniowi, który trąbą przekazał go właścicielowi.
Po kolacji ostatni punkt programu - występ zespołu ludowego. Wiem, brzmi fatalnie. Byłam pełna złych przeczuć, ale po pierwszej piosence na wysokim C potem prezentowano naprawdę ciekawe układy choreograficzne z kijami, ogniem itp.
Zasypialiśmy wypoczęci i zrelaksowani po trudach wspinaczki.