środa, 29 stycznia 2020

Etiopia 2019 - 16 października (trekking w górach Semien, przełęcz Bwahit, wioska Ambiko)

Rano w namiocie 4,7 °C, na zewnątrz 2,5 °C - najzimniejszy poranek trekkingu. Ciężko było utrzymać naleśnika w ręce tak telepało. O siódmej wyruszyliśmy do Ambiko. Tym razem pogoda wytrzymała aż do wieczora: było słonecznie i ciepło. Wszystkie punkty widokowe zaliczone, pola uprawne, kwiaty, babuny obfotografowane, dzieciaki obdarowane (odznaki, lizaki, lakiery do paznkoci, gumki i wsuwki do włosów i.t.p.).
Przewodnik ostrzegał nas przed trudnościami tego odcinka, ale dla mnie był to najprzyjemniejszy dzień trekkingu. Najpierw spokojna wspinaczka na przełęcz Bwahit 4200 m n.p.m., potem zejście pośród malowniczych pól, kwiatów, stad dżelad. Nauczeni doświadczeniem poprzednich dni zapytaliśmy Girmache, gdzie tym razem zaplanował lunch. I dobrze było zapytać, bo okazało się, że w najbliższej wiosce Chiro Leba. Nam się jednak marzył posiłek na łonie natury i taki właśnie zrealizowaliśmy - lunch wśród bajkowych krajobrazów. W wiosce witały nas chyba wszystkie dzieciaki, przybiliśmy milion piątek. Utrata wysokości tego dnia spora, bo doszliśmy do rzeki Mesheha na poziom 2800 m n.p.m. Girma straszył, że jeśli wody bardzo przybrały to się nie przeprawimy. Ale było spoko, brodziliśmy do kolan. Potem już ostatni fragment trasy i w końcu zawitaliśmy do Ambiko na 3150 m n.p.m. 
Obóz rozbito na pastwisku, nasze trzy namioty były jedynymi. Popołudnie ciepłe, bezwietrzne, dobra wróżba na jutro. Po zachodzie jednak sporo chłodniej. Rano atak na Ras Daszen - zobaczymy jak mi pójdzie. 
Posumowanie dnia z mojego zegarka: 
trasa 14,84 km; czas 8 godz. 52 min.; podejść 944m; zejścia 1407m;














































poniedziałek, 27 stycznia 2020

Etiopia 2019 - 15 października (trekking w górach Semien, Imet Gogo, Inatye, Cheneek)

Noc dużo chłodniejsza niż poprzednia, jeszcze z krótkimi opadami, cudownie cicha. Pobudka o szóstej, temperatura w namiocie 4,9 °C. Szybkie śniadanko i w drogę. Chmury na razie daleko, wschodziło słońce, zapowiadało się ładne przedpołudnie. Temperatura rosła w miarę jak słońce grzało coraz mocniej więc co kilkanaście minut ściągaliśmy z siebie jakąś odzież. Początkowy odcinek to właściwie plateau z licznymi lobeliami, po nim nastąpiła wspinaczka w górę. Byłby to może bardzo przyjemny marsz gdyby obcowania z przyrodą nie psuli miejscowi mularze, którzy dosłownie siedząc mi na plecach cały czas gadali, pokrzykiwali, nie zrażeni moimi odmowami co kilka minut proponowali napoje lub muła. Po godzinie takiego marszu miałam już obrzęk mózgu i zaczęła we mnie niebezpiecznie narastać wścieklizna. Kiedy nareszcie udało mi się zbliżyć do naszego przewodnika na odległość głosu (cały czas bowiem szedł on daleko z przodu) poprosiłam o kategoryczną interwencję i przetłumaczenie na etiopski zwrotu "back off". Chyba poskutkowało bo odzyskałam trochę przestrzeni życiowej. Nieco spoceni dotarliśmy do pięknego punktu widokowego Imet Gogo na ponad 3900 m n.p.m. No cóż, faktycznie cudo. Nie dziwił już sklepik z pamiątkami i napojami, na szczęście sprzedający nie byli natarczywi. Spędziliśmy tu trochę czasu wspinając się już bez plecaków na najwyższy wierzchołek i oczywiście robiąc tysiąc zdjęć. 
Potem ruszyliśmy do Inatye (4070 m n.p.m.) tracąc początkowo nieco wysokości. Momentami śliskie kamienie przypominały o błotnistych tarapatach. Nadciągały chmury i zaczęłam obawiać się powtórki poprzedniego popołudnia. Zagadnięty o lunch przewodnik znowu obiecywał przerwę dopiero po dotarciu do punktu widokowego. Muszę przyznać, że Girma zachowywał się jak terminator - realizował zadany plan bez względu na okoliczności i pojawiające się zmiany pogody. Bardzo był oporny na wszelkie odstępstwa od zwyczajowego przebiegu trekkingu. Już poprzedniego dnia z tego powodu właściwie nie zjedliśmy lunchu. Teraz więc wzięliśmy sprawy w swoje ręce i kategorycznie poprosiliśmy o przerwę. Było jasne, że żadnych widoków nie będzie, bo chmury gęstniały z minuty na minutę i zapowiadały deszcz. Po posiłku ruszyliśmy do Inatye. Tak jak przewidywaliśmy zaczęło padać, co sprawiło, że dżelady pouciekały. Napotkane w drodze pojedyncze osobniki były dość daleko, ale coś tam udało się uwiecznić. Deszcz przybierał na sile więc po raz pierwszy wysokość ponad 4000 m n.p.m. zdobyłam w pelerynie. Ostatni odcinek drogi pokonaliśmy przy słabnących już opadach, niestety we mgle  i chmurach. Napotkany po drodze bazarek z pamiątkami sugerował punkt widokowy, ale z racji nisko zalegających chmur nic nie zobaczyliśmy. Dzieciaki niesamowite: tkwią tam godzinami powijane w chusty próbując coś sprzedać mijającym ich turystom. Rozdałam parę drobiazgów (dziewczynki dostały lakiery do paznokci - co to była za radość) no i kupiłam bębenek z koziej skóry za 100 beerów. 
Obóz w Cheneek na wysokości 3650 m n.p.m. zaprezentował się brzydko. Namioty rozłożone na klepisku, mało miejsca dla grup. Odkryliśmy studnię  z pompą wymagającą obsługi co najmniej dwóch osób. Mogło być pięknie, ale wilgotność i zimno nie pozwalały nacieszyć się wieczorną toaletą. Koniec dnia już bez opadów, ale wszędzie wilgotno. Przed kolacją połaziliśmy jeszcze nad urwiskiem jednak doliny niewiele było widać. Za to w niewielkiej odległości trafiło nam się stadko dżelad - było na co popatrzeć i co fotografować. 
Podczas kolacji termometr pokazywał ok. 5 °C -  to nasz najchłodniejszy wieczór w górach.
Podsumowanie dnia z mojego zegarka:
trasa 15,8 km, czas 9 godz., podejścia 862 m, zejścia 850m;