sobota, 31 grudnia 2022

USA 2022 - 8 września (Los Angeles, Las Vegas)

Noc ciepła, ale nie upalna i trudna pomimo zmęczenia podróżą - bardzo głośno pracował jakiś agregator a z powodu jet-lagu oczy mieliśmy szeroko otwarte już o piątej rano. Śniadanko typowe, amerykańskie, co oznacza: pieczywo tostowe (toster), słodkie bułki, serek do smarowania (niezły), dżemy, syropy, jajka, owoce (jabłka, banany), ciasto do pieczenia gofrów (oczywiście z gofrownicą), do picia słodkie soki owocowe, herbata i beznadziejna kawa - w sumie mocno posłodzone.

Zapakowaliśmy się do komfortowego autokaru razem z grupą Rainbow i dołączyliśmy do Los Angeles Tour. Zwiedzanie miasta rozpoczęto od wzgórza z obserwatorium Griffitha skąd roztacza się panorama miasta Los Angeles i widać słynny napis Hollywood. Po obejściu budynku obserwatorium i krótkiej sesji zdjęciowej przejechaliśmy na Hollywood Boulevard i tam około godziny można było pospacerować uwieczniając fragmenty Alei Gwiazd, Teatr Chiński Graumana (w betonie chodnika na podjeździe znajdują się odciski dłoni, stóp, autografy i wpisy prawie 200 postaci związanych z Hollywood), Dolby Theatre (miejsce corocznych ceremonii wręczenia Oscarów), Teatr El Capitan (miejsce większości premier filmowych wytwórni Walt Disney Studios). W Dolby Theatre zatrzymaliśmy się w niewielkim bistro z dużym ekspresem do kawy. Za dwie kawy zapłaciliśmy 5 USD, do tego zachciało mi się panini. Kawa była tylko poprawna, za to panini w wersji amerykańskiej to po prostu grzanki z cheddarem - masakra. Przy Alei Gwiazd w małym barze kupiliśmy dla Maćka porcję frytek - smakowały dziwnie. Dopiero później odkryliśmy, że większość frytek oferowanych w USA jest czymś posypywana i nie może stanowić części diety bezglutenowej. 

Kolejny punkt zwiedzania to Beverly Hills. Przespacerowaliśmy się po zielonych bulwarach wokół charakterystycznego napisu z nazwą miasta, potem aleją Rodeo Drive (symbol bogactwa i luksusu), zerknęliśmy na gmach Ratusza w Beverly Hills zbudowany w 1931 roku.

Ostatni punkt zwiedzania miasta z grupą Rainbow to stanowa plaża Santa Monica. Mieliśmy tam około dwóch godzin na plażowanie czy ew. lunch. Słynne molo czyli Santa Monica Pier, zbudowane w 1909 roku, jest ostatnim punktem słynnej Route 66 rozciągającej się niemal na całym kontynencie amerykańskim. Po zdjęciach z pamiątkowym znakiem drogi oraz na ławeczce Forresta Gumpa przed restauracją Bubba Gump Shrimp zrzuciliśmy ubranie by leniuchować na piasku i kąpać się w wielkich falach Pacyfiku. Plaża naprawdę niesamowita: szeroka, czysta, piasek drobny a woda w oceanie na pewno cieplejsza niż w Bałtyku. Niestety trzeba było się zbierać albowiem nasz przewodnik już wylądował w Los Angeles. Skorzystaliśmy z pryszniców na plaży (jakoś ten piasek trzeba było spłukać) i w miarę odświeżeni stawiliśmy się na miejscu zbiórki.

Około godz. 15.30 pojawił się nasz kierowca - przewodnik Bartek, w busie, na widok którego zrzedły nam miny. Stało się jasne, że niespodziewana podwózka autokarem Rainbow Tours była najbardziej komfortowym etapem naszej wyprawy. Ford Transit 350: niski, praktycznie bez przestrzeni bagażowej, siedzenia niewygodne, przestrzeń na nogi wystarczająca tylko dla dzieci. Taki bus nadaje się do przewożenia osób co najwyżej z małą torebką na niewielkie odległości. Nas czekały tysiące kilometrów! Kierowca upchał walizki na siedzeniach z tyłu, zajęliśmy miejsca mając pod nogami plecaki i ruszyliśmy w drogę. Najpierw siadł mi nastrój, potem kręgosłup, o nodze nie wspomnę. Do Las Vegas jechaliśmy non-stop aż do godziny 22.

Zameldowanie do hotelu trwało około godziny, potem szybki prysznic i poszliśmy na nocny spacer po Las Vegas. Kolację zjedliśmy w sieciówce Denny’s - poprawny fast food. Przy płaceniu kartą do wyboru był napiwek: 18, 20 lub 22% 😲 Posileni mogliśmy jeszcze kontynuować przechadzkę kolorowo oświetlonymi ulicami miasta chłonąc atmosferę miejsca i wszechobecny zapach zioła. Po tak pełnym wrażeń dniu zasnęliśmy w sekundzie. 











































środa, 14 grudnia 2022

USA 2022 6 - 7 września (podróż)

Pobudka 2.30 i w drogę. Do Krakowa bez problemu. W wyszukiwaniu miejsca parkingowego mieliśmy spore doświadczenie aczkolwiek zlokalizowanie w środku nocy dozorcy z jasnym umysłem nadal stanowi spore wyzwanie. Był drobny problem przy odprawie (pani chciała od nas voucher na lot - do tej pory nie wiem, o co chodziło), ale ostatecznie po wyjaśniających telefonach zostaliśmy odprawieni.

W Amsterdamie na lotnisku ruch dużo większy niż rok wcześniej. I tutaj spotkała nas pierwsza niespodzianka - nigdzie nie można było płacić gotówką, wyłącznie kartami kredytowymi. Na lunch i kawę miałam przygotowaną kasę a tu zupełnie się nie przydała. Tuż przed wylotem dostaliśmy z naszej agencji wiadomość i ta dopiero była prawdziwym ZONGIEM. Okazało się, że nasz lider - kierowca nie został  wpuszczony do samolotu w Warszawie (zakwestionowano jego paszport) i biuro stara się zażegnać kryzys organizując opiekę dla nas już w Los Angeles. Robiło się coraz ciekawiej!!

Lot opóźniony około godzinę, i tak niedużo, biorąc pod uwagę wiadomości o chaosie na lotnisku Amsterdam-Schiphol, które stresowały nas przed podróżą. Samolot wypełniony do ostatniego miejsca. Na lotnisku i w samolocie ubierałam maseczkę, chociaż nie było to obowiązkowe jak rok wcześniej, nie chciałam jednak narażać tak długo oczekiwanej wyprawy. Szarpnęliśmy się na miejsca comfort (z przodu samolotu, trochę więcej przestrzeni między fotelami) i w sumie podróż zmęczyła mnie mniej niż się spodziewałam, moja tytanowa noga też dawała radę.

Po wylądowaniu odebraliśmy wiadomość o przymusowej zmianie planów. Agencja nawiązała kontakt z przewodnikiem biura podróży Rainbow - Andrzejem, który ze swoją grupą wylądował dwie godziny wcześniej samolotem z Warszawy. Zobowiązał się zaopiekować nami do czasu przylotu naszego lidera, co miało nastąpić następnego dnia około godziny 15. Wziął na klatę niezadowolenie swojej grupy (ponad dwugodzinne oczekiwanie na nasz samolot) i zgarnął nas do autokaru Rainbow Tours, za co byliśmy mu niezmiernie wdzięczni. I tak zamiast przejazdu w kierunku Doliny Śmierci zaliczyliśmy nieplanowany nocleg w Los Angeles z perspektywą zwiedzania miasta dnia następnego. Można by rzec, że nie ma tego złego...i tak dalej. Hotel na obrzeżach miasta bez fajerwerków, ale i tak byliśmy szczęśliwi, że ominął nas nocleg na lotnisku. Już wieczorem, kręcąc się po okolicy, wypatrzyliśmy peruwiańską restaurację i tam zjedliśmy naszą pierwszą kolację w USA licząc na wspomnienie ubiegłorocznej kulinarnej przygody. Dania niby te samę co w Peru jednak smak jakiś inny. Zatęskniliśmy za Ameryką Południową, ale krótko, bo przecież właśnie wylądowaliśmy w NAJBOGATSZYM kraju na  świecie i z pewnością tutaj też potrafią ciekawie gotować. Chyba....

 



niedziela, 11 grudnia 2022

USA 2022 - przygotowania

A więc nareszcie wyczekane Stany! Wyprawę do USA przesuwaliśmy od 2020 roku: najpierw izolacja pandemiczna, potem fatalny wypadek - 9 stycznia 2022, wracając ze spaceru po Beskidach "wyleciałam w powietrze" na oblodzonej drodze i lądując złamałam wieloodłamowo kość udową. Następne miesiące upłynęły mi na oczekiwaniu na zrost kości, potem na nauce chodzenia. Toczyłam zaciętą walkę z bólem i dysfunkcjami pourazowymi i moja nowa, tytanowa noga zaczęła w końcu choć trochę współpracować. Decyzję o wyjeździe podjęliśmy na początku roku, ale dopiero w sierpniu uwierzyłam, że wycieczka może się udać. Zachęceni świetnym przygotowaniem wyprawy do Peru ponownie skorzystaliśmy z oferty agencji Kiribati Club. Program MAGIA KRAJOBRAZU - PARKI NARODOWE USA zapowiadał się bardzo atrakcyjnie: bogaty wachlarz pejzaży z najbardziej reprezentacyjnych zakątków przyrody zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych przeplatany znanymi metropoliami - Los Angeles, Las Vegas i San Francisco. Trochę inaczej niż w przypadku Peru przebiegło przygotowanie przed podróżą: nie otrzymaliśmy na WhatsAppa informacji o zebraniu (później okazało się, że była w mailu - zmieniono procedurę, a może żadnej nie było?) ani planu podróży w aplikacji Vamoos, przez co miałam wrażenie lekkiego chaosu. Nie przejmowaliśmy się tym zupełnie, bo biuro realizowało wyjazdy typu roadtrip wielokrotnie, nawet obejrzeliśmy nagrany przez przewodników agencji podcast o wyprawach do USA i wydawało się, że mamy wszystko ogarnięte: ESTA załatwiona, granice otwarte (wystarczyło zaświadczenie o szczepieniach), noga działała więc co mogło pójść nie tak?

sobota, 9 kwietnia 2022

Peru 2021 - podsumowanie

Trudne będzie to podsumowanie, bo jeszcze nigdy nie brałam udziału w tego typu wyprawie. Nasze dotychczasowe wyjazdy to jednak głównie obcowanie z przyrodą poprzez różnej długości trekkingi, zdobycze cywilizacyjne danego regionu zwiedzaliśmy jakby przy okazji pobytu w danym zakątku świata, zwykle kilka dni. Najdłużej może było to w Etiopii, ale i tam góry plus pustynia to prawie osiem dni. W Peru zostaliśmy zaatakowani przez niezliczoną ilość twierdz, placów, świątyń, ruin cmentarnych i przede wszystkim obiektów sakralnych. Tyle wrażeń z jednego wyjazdu, że naprawdę ciężko to ogarnąć i uporządkować, ale jak zwykle swoje jak najbardziej subiektywne odczucia zamierzam opisać. A więc po kolei.

Wyjazd ten wypadł dość niespodziewanie, w zastępstwie za zamknięte nieustannie USA. Miesiące wakacyjne miałam dość pracowite i nie znalazłam czasu na zwyczajowy research, zresztą tym razem mieliśmy lidera z Polski. Zależnie od zebranych wcześniej informacji nawet nie chcąc przywozimy do danego kraju jakieś swoje jego wyobrażenie, a że odwiedziliśmy sąsiednią Boliwię to ukształtowało spodziewany obraz Peru. Nie powiem, że nastawiałam się na Indian mieszkających w wigwamach ale jednak.... Jak się domyślacie przeżyłam swoisty szok kulturowy, dotyczący zarówno ludzi jak i infrastruktury tego kraju. Peruwiańczycy niewątpliwie są potomkami plemion mieszkających na tych terenach, jednakże hiszpańska krew namieszała sporo wśród ludności. Fizycznie przypominają Boliwijczyków: są niewysocy, krępi, o bujnych, ciemnych włosach, ale wcale nie tak rzadko dostrzec można nieco łagodniejsze rysy twarzy, jakby bardziej europejskie. Największą jednak różnicą możliwą do zauważenia nawet podczas krótkiego pobytu turystycznego jest usposobienie Peruwiańczyków. Kiedy w sąsiedniej Boliwii zrobienie zdjęcia groziło obrzuceniem kamieniami, a najczęstszym odruchem podczas próby nawiązania kontaktu było wzruszenie ramionami i odwrócenie się plecami, to w Peru doświadczyliśmy serdeczności, pomocy, usiłowania zagajenia rozmowy, no po prostu inny świat. Nie było to może takie przylepianie jak w Afryce, ale uśmiechu było prawie tyle samo (nawet pod maseczkami). To co wyróżnia pozytywnie obie nacje (być może dotyczy to całej Ameryki Południowej) to uwolnienie turystów od nachalnego żebractwa, żadnego "one dollar", żadnego szarpania, wyciągniętych rąk czy pukania w okna busa. Peruwiańczycy srodze stracili podczas izolacji pandemicznej przez brak turystów, jednak nie doświadczyliśmy żadnych namolnych  zachowań, próbowali zarobić przez sprzedaż lokalnych produktów, oprowadzanie po zbytkach, prezentowanie własnej twórczości czy pozowanie do zdjęć w strojach regionalnych. Dało mi to naprawdę rzadko spotykany na wyjazdach komfort psychiczny. Cieniem na tej ocenie położył się tylko występ przewodnika górskiego, który zaciągnął nas do znajomka i wykorzystał wycieczkę trekkingową do prób pohandlowania zmieniając cały program wyprawy. Na szczęście był to pojedynczy incydent  i zasadniczo nie zmienił mojej oceny mieszkańców Peru. 

Olbrzymie zaskoczenie dotyczyło też infrastruktury turystycznej, o dużo wyższym poziomie niż w sąsiedniej Boliwii. Widać, że turystyka jest tu ważną gałęzią gospodarki i ma dużo dłuższy staż. Tak więc zastaliśmy całkiem dobre drogi, rozbudowaną sieć hoteli na poziomie europejskim, doskonałe restauracje ale i mnóstwo lokalnych jadłodajni, w sumie na każdą kieszeń. W naprawdę trudnych miejscach goszcząc turystów zawsze ktoś pomyślał o tym, żeby na przykład zrobić miejsca postojowe z możliwością umycia rąk i dezynfekcji, a nawet toaletami, choć na ponad 4000 m n.p.m. oczywiście były one siermiężne, ale przynajmniej wspinacze nie ganiali po szlaku w poszukiwaniu zarośli (których notabene nie było). W paru odludnych rejonach nawet nie oczekiwałam takiego przybytku i zawsze wtedy przypominałam sobie gęsto zabudowaną osadę na pustyni w Etiopii, gdzie na moje pytanie o to, gdzie tu się chodzi w ustronne miejsce rozbawiony przewodnik szerokim gestem pokazał "everywhere"! Tak więc odniosłam wrażenie, że Peru jest w stanie przyjąć każdą ilość turystów i zaopiekować się nimi na oczekiwanym poziomie. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że widziałam tylko część Peru, tę wystawioną na pokaz, i że pewnie są tam miejsca dużej biedy, może i nawet prowincjonalnej ciemnoty, ale na wyprawach praktycznie zawsze widzimy tylko wizytówkę danego kraju. I na tym tle Peru jawi się naprawdę bardzo atrakcyjnie. Dodatkową i jak dla mnie bardzo ważną rzeczą, którą uwielbiam w Ameryce Południowej jest brak meczetów i minaretów, co oznacza ciche noce i możliwość błogiego snu - rzecz nie do przecenienia podczas napiętego programu i początkowego "jet lagu".

Nasza podróż w zasadzie przypadła na okres pandemii, tuż po otwarciu granic i większości zabytków. Znajomi w kraju obawiali się, że przywieziemy stamtąd jakąś "zarazę". Chcę podkreślić, że nigdzie w Polsce nie czułam się tak bezpiecznie jak tam. Nikt nie odważył się serwować nam jakiejkolwiek usługi bez zabezpieczenia (często były to dwie maseczki), nas grzecznie ale konsekwentnie w wybranych miejscach proszono o to samo. W restauracjach i kucharze i kelnerzy w czepkach, maseczkach i rękawiczkach. Po raz pierwszy na wyjeździe jadłam wszystko, także surowiznę  i to w dużych ilościach (owoce, sałatki) i nie mieliśmy żadnych sensacji biegunkowych czy choćby prostej niestrawności. Wszystko było smaczne i świeże, przyrządzone w bezpieczny sposób.

A w ogóle kuchni peruwiańskiej należy się osobny akapit. W Peru je się wyśmienicie. Porcje niezależnie od typu jadłodajni są duże lub bardzo duże. Korzystaliśmy z restauracji, parę razy z lokalnych barów, nie próbowałam dań z ulicy. Wszędzie można dostać typowe dania peruwiańskie, ale też znaleźliśmy przedstawicieli światowych bestsellerów (np. ravioli, pizza), w sumie duża różnorodność. Ceny były z reguły niższe niż w Polsce, w bardziej wypasionych restauracjach porównywalne. Była to najlepsza wyżerka spośród wszystkich naszych wypraw i z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że ten wyjazd był dla nas przygodą kulinarną.

Na koniec kilka słów o agencji turystycznej. Z Kiribati Club byliśmy po raz pierwszy, wcześniej znaliśmy ich propozycje od podróżujących z nimi znajomych. Z dotychczasowych biur wyprawowych to najlepiej zorganizowany wyjazd. Dotyczy to zarówno etapu przed wylotem (spotkanie całej grupy z liderem na WhatsAppie czy otrzymanie planu podróży w aplikacji Vamoos) jak i pobytu w Peru. Cała wyprawa opierała się na zaopiekowaniu przez miejscowe biura turystyczne, a ponieważ dotyczyła dużego obszaru kraju więc jedna agencja przekazywała nas kolejnej działającej na danym terenie. Wszystkie agencje poza organizującą trekking były na dobrym poziome, busy na trasie wygodne. Najsłabszy transport oferowali nam w Nazca (mniejsze auto bez klimatyzacji), ale za to przewodnik nadrabiał zaangażowaniem. Baza hotelowa naprawdę świetna - wszystkie hotele  w bardzo dobrej lokalizacji, o dobrym lub bardzo dobrym standardzie. Jeśli pokoje były trochę mniej komfortowe to śniadanie bardziej wypasione, tak że ostateczne wrażenie zawsze dobre. Program Peru: Powrót Wirakoczy rozbudowany i ciekawy, obejmujący wszystkie najważniejsze atrakcje na trasie. Jeśli miałabym jakieś uwagi, to wydaje się, że dzień aklimatyzacyjny powinien wypaść raczej w Świętej Dolinie (dwa noclegi). Arequipę można ogarnąć w jeden dzień, natomiast trudno mówić o aklimatyzacji poniżej 3000 m n.p.m. No i dodałabym jeden dzień na Limę. Mógłby to być dzień ostatni, co skróciłoby podróż końcową o lot Cusco - Lima, a jak widać na przykładzie naszej grupy dwie przesiadki czasem trudno dopiąć. Na zwiedzanie Limy mieliśmy tylko godziny dopołudniowe pierwszego dnia i to zdecydowanie za mało. Teraz trochę żałuję, że nie poczytałam szczegółowo o tym mieście przed wyjazdem, bo zdecydowanie zamieniłabym kościoły na muzea (np. Larco czy złota). A tak wyszło jak wyszło i z tego miejsca pozostał lekki niedosyt. Jeszcze słowo o trekkingu. Po zaliczeniu wypadu w Tęczowe Góry mogę powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że jedyną rzeczą potrzebną do jego zrealizowania jest transport. Reszta oferowanych atrakcji łącznie ze śniadaniem można pominąć - nie są tego warte. Lepsze będą jakieś batony, woda do picia i tyle. Na obiad można się zatrzymać w dowolnym miejscu w drodze powrotnej. Dla małej grupy wystarczy wynająć jeepa - da się wtedy uniknąć zbierania turystów z połowy Cusco, będzie szybciej i pewnie bardziej komfortowo. Ale wynajęcia samochodu nie da się uniknąć, bo punkt startowy dla wycieczki pieszej leży w górach na trudno dostępnej wysokości i nie ma tam transportu publicznego.

Podsumowując, wyprawę do Peru z Kiribati Club gorąco polecam. Kraj zaskakująco piękny, cywilizacja inkaska onieśmielająca, ludzie otwarci, jedzenie pyszne, turystyka zorganizowana o dużych możliwościach, ulice wydały się nam bezpieczne. Agencja Kiribati Club zorganizowała wyjazd na wysokim poziomie, żadnej partyzantki, widać, że stoi za nimi bogate doświadczenie i dobre kontakty z kompetentnymi lokalnymi biurami turystycznymi.

 


 

sobota, 2 kwietnia 2022

Peru 2021 - 1 października (powrót do Polski)

To był dzień powrotu do Polski. Pobudka na spokojnie, mieliśmy sporo czasu na śniadanie i dopakowanie bagaży. Przed oddaniem pokoju o godzinie 10 zdążyliśmy jeszcze wyjść na kawę i ostatni raz zerknąć na Plaza de Armas. Busem dotarliśmy do niewielkiego lotniska w Cusco. Była to pora lunchu, więc zjadłam zapakowane jedzenie z wczorajszej kolacji. Trochę na siłę, bo zaplanowaliśmy obiad na lotnisku w Limie. Jak się potem okazało, był to bardzo dobry ruch, albowiem z Cusco wystartowaliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem. Czekaliśmy niestety w samolocie, bo jakaś awaria pasa okazała się już po wrzuceniu nas na pokład. Obawialiśmy się o przesiadkę w Limie ale jakoś to wyszło. Samolot lecący do Paryża czekał na część naszej grupy, polecieli bez swoich głównych bagaży, bo nie zdążono ich tak szybko przepakować. My do Amsterdamu zdążyliśmy z niewielkim zapasem, był czas tylko na szybką przekąskę. Lot do Europy bez problemu, samolot zapełniony bardziej niż w stronę przeciwną. Na lotnisku w Krakowie spotkała mnie jeszcze niespodzianka. Mój główny bagaż został poddany wyrywkowej kontroli (nie wiem, czym sobie na to zasłużyłam) i nasz dzielny funkcjonariusz znalazł jednego, hermetycznie zapakowanego  kabanosa. Pouczył mnie o zakazie przywożenia do UE żywności i sporządził protokół zniszczenia 114 g wędliny z Peru. Wytłumaczyłam mu, że rzeczony kabanos nie pochodzi z Peru, tylko jest to jak najbardziej narodowo-narodowy produkt, który zrobił trasę Polska-Peru-Polska. Po prostu jedzenie w Peru okazało się tak znakomite, że nie było okazji zjeść wszystkich zabranych produktów do końca (a było ich niewiele). Jednakże na taką okoliczność nie było ani procedury, ani formularza. Była już sobota przed północą i nie miałam ochoty na dłuższe starcie. Z ulgą zameldowaliśmy się w hotelu Hilton w Krakowie i udaliśmy się na zasłużony odpoczynek. Mimo że obiekt stoi przy lotnisku pokoje są nieźle wyciszone i spaliśmy wybornie. Rano spałaszowaliśmy bogate śniadanie i ruszyliśmy w drogę powrotną do Bielska.

wtorek, 29 marca 2022

Peru 2021 - 30 września (trekking w Tęczowych Górach)

Pobyt w Peru chcieliśmy zakończyć trekkingiem w Tęczowych Górach. Oprócz nas jeszcze dwie osoby wyraziły chęć i tak przewodnik z Polski wykupił dla naszej czwórki wycieczkę w miejscowym biurze. Nie poznałam nazwy lokalnej agencji turystycznej, ale program wydawał się typowy i zgodny z tym, co wcześniej poczytaliśmy. Trochę zaniepokoiła mnie godzina zbiórki przed hotelem (4.30), bo z internetowych doniesień zrozumiałam, że większość turystów wyruszała około 4 rano. Pobudkę zaplanowaliśmy na 3.45. Zebraliśmy się zgrabnie, zdążyłam zrobić jeszcze parę łyków herbatki z koki i zgodnie z planem czekaliśmy przed hotelem. Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy,  już zaczęłam podejrzewać, że bus odjechał przed czasem. Jakoż parę minut przed piątą pojawił się autobus i kierowca zaprosił do środka. Według planu czekała nas dwugodzinna jazda niezłymi drogami aż do przerwy na śniadanie. Wydawało mi się, że już jesteśmy w lekkim niedoczasie, a tu dalej jeździliśmy po różnych hotelach zbierając turystów. Około pół godziny jeszcze kręciliśmy się po Cusco! Kiedy w końcu prawie wszystkie miejsca zostały zajęte i mieliśmy nadzieję ruszyć z kopyta, autobus stanął i zaproszono nas na śniadanie, które według planu miało być w połowie trasy. Zostaliśmy wtłoczeni do jakiejś ciemnej speluny (niestety, takie miałam skojarzenia), zaserwowano omlety, a potem show ze straszeniem pogodą i propozycją zakupu ciepłych ubrań, środków na chorobę wysokościową i różnych kosmicznych bzdur. Był to żałosny pokaz, ale wydawało się, że nie ruszymy dalej, póki właściciel czegoś nie sprzeda. Jednocześnie przewodnik potwierdził to, co wcześniej przeczytałam w internecie - z góry schodzimy najpóźniej 11.15, niezależnie od godziny wejścia. Tak że im wcześniej się tam zjawimy tym więcej czasu na szczycie. Przewodnik uprzedzał też o krótkim, ale stromym podejściu wymagającym kijków. My mieliśmy swoje mimo obietnicy wypożyczenia (to po doświadczeniach z Boliwii), i dobrze, bo oczywiście do wypożyczenia były tylko ciężkie, grube kije strugane chyba przez zaprzyjaźnioną rodzinę. Wścieklizna narastała we mnie powoli acz nieubłaganie. W końcu handel dobiegł końca, wmusiłam w siebie trochę pożywnej owsianki (ciężko wcisnąć w siebie kaloryczny posiłek o 5 rano) i ruszyliśmy w góry. Droga rzeczywiście początkowo niezła, cóż z tego, jeśli nasz rozklekotany autobus wydawał takie dźwięki, że obawialiśmy się jego rychłego końca. Szyby nieszczelne, uchwyty pourywane a silnik rzęził ostatkiem sił. Po dwóch godzinach drogi asfaltowej zrobiono postój na toalety i dalej już drogą szutrową jechaliśmy do celu. Nieustannie dziwił nas fakt, że autobus jeszcze się nie rozleciał. W punkcie kontrolnym lokalny przewodnik - showman kupił nam bilety upoważniające do zwiedzania regionu. W końcu  około godziny 9 dotarliśmy do Quesoyuni, czyli punktu rozpoczęcia trekkingu na wysokości 4664 m n.p.m. (tak pokazał mój zegarek). Na początek spore zaskoczenie: z powodu niebanalnej wysokości byliśmy przygotowani na niskie temperatury, a tu proszę, 16°C. Co grubsze elementy ubioru pochowaliśmy do plecaka i w drogę. Trekking bardzo przyjemny, nie przedstawia żadnych trudności. Problemem może być wysokość, ale my zjawiliśmy się po ponad tygodniowym przebywaniu na wysokościach powyżej 3000 m n.p.m. więc aklimatyzacja była bez zarzutu. Po drodze mijaliśmy zabudowania lokalnej społeczności, gdzie można zjeść i kupić to wszystko, co oferowano wcześniej przy śniadaniu. Pogoda był cudna i nikt nie potrzebował dodatkowych ubrań. Zaraz za parkingiem czekali miejscowi poganiacze oferując możliwość pokonania większości trasy na koniku. Nie bardzo wiem po co, bo w ten sposób pokonać można tylko płaski odcinek drogi, potem i tak trzeba wspiąć się samemu. Cała trasa to około 3,5 km w jedną stronę (aż się zastanawiam, czy to nie był raczej spacer a nie trekking), a 350 m wznoszenia w większości przypada na odcinek przed samym szczytem. Rzeczywiście kije znacznie ułatwiają tam wspinaczkę, jest też rozciągnięta lina robiąca za poręcz, ale można bezpieczniej wejść na górę wydeptanym obok wężykiem. Maszerowałam powoli, bo przy każdym przyspieszeniu owsianka niebezpiecznie podchodziła do gardła. Podejście na szczyt 5036 m n.p.m. zajęło mi niecałe półtorej godziny. Turystów było wielu, ale jak na to miejsce to do wytrzymania. Cały czas na szczycie wykorzystaliśmy na robienie zdjęć i filmowanie a było na czym oprzeć oko.

Vinicunca uznawana jest przez miejscowych mieszkańców za cud natury. Niesamowite zabarwienie posiada swoje wytłumaczenie w geologicznym ukształtowaniu terenu. Wszystko rozpoczęło się w procesie górotwórczym powstawania całego pasma Andów, gdy dwie płyty tektoniczne zostały poddane zjawisku subdukcji, czyli nakładania się na siebie. W wyniku tego procesu nasiliła się działalność wulkaniczna, prowadząca do pojawienia się różnorodnych i rzadkich minerałów na tym terenie. Kolejne wypiętrzenia spowodowały odsłonięcie warstwy skał osadowych, dzięki czemu ukazały się kolorowo zabarwione powierzchnie kształtujące się na przełomie kilkunastu tysiącleci. Dodatkowo za unikalne siedem kolorów odpowiada działalność wiatru, wody i wysoka zawartość minerałów. Podaje się, że aż 14 różnych surowców ma swój udział w tworzeniu kolorów, a wśród najczęściej występujących związków można odnaleźć tlenek żelaza, siarczek żelaza i chloryn. Barwy odpowiadają kolorom tęczy, co przełożyło się na nadanie nazwy kolorowemu szczytowi. (wg naWakacje.eu) 

Powrót zaczęliśmy po nerwowym zaganianiu nas przez przewodnika (było tak późno nie zaczynać wycieczki) nic sobie nie robiąc z jego pokrzykiwania. Czas schodzenia to niecała godzina. Na uwagę zasługuje przygotowanie tego krótkiego trekkingu przez lokalną społeczność: są toalety, punkty z piciem, jedzeniem i odzieżą, jakbyśmy nie byli na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Po godzinnej jeździe zatrzymaliśmy się na obiad (był w porządku), potem jeszcze w dwóch przepięknych lagunach i około 18 dotarliśmy do Cusco. O ile autobus zabrał nas sprzed hotelu to wysadził gdzieś w centrum. Z ulgą opuściliśmy klekoczący pojazd  i spacerkiem, uliczkami zalanymi słońcem wróciliśmy do hotelu.

Pobyt w Peru zakończyliśmy wspólną kolacją w restauracji przy głównym placu. Porcje były tak duże, że poprosiłam o spakowanie części dania, a nuż się przyda w dniu powrotu. Objedzeni i zmęczeni górską wycieczką nie mieliśmy problemów z zaśnięciem. To była nasza ostatnia noc w Peru.