sobota, 26 lutego 2022

Peru 2021 - 26 września (Święta Dolina Inków)

Ten nocleg w Cusco to był tylko pit stop przed zwiedzaniem Świętej Doliny Inków. Po wczesnym śniadaniu (poprawny bufet) zebranie o wpół do ósmej w recepcji. I tu zong - okazało się, że konieczne będzie przepakowanie, bo miejsca w pociągu do Machu Picchu dla bagaży nie ma za dużo. Plan zwiedzania był napięty więc na razie pojechaliśmy z całym dobytkiem odkładając na później grzebanie w torbach. 

Pogoda do zwiedzania wyborna, słonecznie i ciepło. Zaczęliśmy od miejsca ofiarnego i jednocześnie obserwatorium astronomicznego - sanktuarium Kenko. Tłumaczy się jako "labirynt", bo większość przestrzeni to splątane przejścia i korytarze. Wewnątrz świątyni znajduje się poświęcony stół z charakterystycznymi zygzakowatymi zagłębieniami dla spływającej krwi. Miejsce to znajduje się na górującej nad miastem górze Socorro, co umożliwia podziwianie panoramy Cusco. Potem podjechaliśmy do stanowiska archeologicznego Puka Pukara, które było prawdopodobnie garnizonem wojskowym. A stamtąd już tylko rzut beretem do Tambomachay zwanego łaźniami Inki. Budowla składa się z szeregu akweduktów, kanałów i wodospadów biegnących przez tarasowe skały. Nieustannie przepływa po nich woda podobno o właściwościach leczniczych.

Po tych atrakcjach ruszyliśmy w stronę Pisac. Po drodze zatrzymaliśmy się w punkcie widokowym z przedziwną rzeźbą. Jak wytłumaczyła nam przewodniczka, ten nowy posąg powstał w czasie pandemii i stanowi przestrogę przed bliskim kontaktem między ludźmi. Rejon Cusco podobno został boleśnie doświadczony przez koronawirusa, odnotowano tu wiele zachorowań i niestety zbyt wiele zgonów.

Przed godziną 11 dotarliśmy do inkaskiej twierdzy w Pisac. Mimo zmniejszonego ruchu turystycznego nie było łatwo zaparkować busa. Piętnastowieczny kompleks ruin Pisac jest bardzo rozległy, znacznie większy niż Machu Picchu. Najpierw spaceruje się po Qantu Rachay (zaraz za wejściem, coś jakby garnizon wojskowy), potem można podziwiać niezliczone tarasy uprawne, aż naszym oczom ukazuje się główny kompleks miasta - Q'alla Q'asa (fortyfikacje, rezydencje, świątynie, akwedukty). Po drodze minęliśmy inkaski cmentarz zwany Tantana Marka, to kilka tysięcy jam wydrążonych w pobliskiej skale. Każda ilość czasu byłaby za mała żeby ogarnąć temat, ale plan wycieczki był nieubłagany. Przewodnik trochę marudził, ale nie odpuściliśmy i w szybkim tempie udało się wspiąć na najwyższy punkt ruin podziwiając panoramę okolicy i oczywiście pięknie wyeksponowane ruiny z kapitalnymi tarasami uprawnymi. Potem jeszcze wizyta na targu w Pisac: odnowiony, ładnie zagospodarowany, ogromny wybór, turystów niewielu. Kilka pamiątek udało się kupić i nawet trochę potargować.

Lunch zjedliśmy w stylowej restauracji w Urubamba. Lokal na wysokim poziomie, ale jedzenie tylko niezłe. Ja skusiłam się na owoce morza i to danie raczej niespecjalnie udane.

Po obiedzie zwiedziliśmy na wysokości około 3300 m.n.p.m bajecznie wyglądającą kopalnię soli w Salineras de Maras, gdzie od dawnych czasów czerpie się sól. Składa się ona z około 5000 stawów (basenów) o podobnych wymiarach od 2 do 5, pięknie wkomponowanych w górski klimat. Jak wszędzie bez tłumów, co umożliwiło obfotografowanie miejsca do woli.

Na koniec zdążyliśmy przed zamknięciem obejrzeć tarasy w Moray. W skład kompleksu archeologicznego wchodzą trzy naturalne, okrągłe zagłębienia w ziemi. Ich zbocza pokryte są koncentrycznymi tarasami rolniczymi, największy ma około 30 metrów głębokości. Było to w czasach inkaskich laboratorium rolnicze, gdzie eksperymentowano z temperaturą (między górną i dolną krawędzią uzyskiwano różnicę temperatur nawet o 15°C), warunkami hodowli (nasłonecznienie, nawodnienie), uzyskując nowe odmiany roślin lub nawet rozmnażając te, nie występujące w tej okolicy naturalnie. Na tym na razie zakończyliśmy zwiedzanie Świętej Doliny, które ukazało nam niewątpliwie zaskakująco potężną cywilizację Inków i pogrążyło w głębokiej zadumie nad bezwzględnością przybyszów z Europy. 

Wieczorem dotarliśmy do Ollantaytambo - niewielkiej miejscowości w Świętej Dolinie i bazy wypadowej do Machu Picchu. W planie tego dnia była jeszcze wysoka twierdza w mieście, ale to już naprawdę nierealny scenariusz. Nie przedłużaliśmy nigdzie zwiedzania, a mimo to ledwo zrobiliśmy program bez tych ruin. Dwugwiazdkowy Tunupa Lodge Hotel bardzo ładnie położony, pokoje zupełnie przyzwoite, tyle że bez grzejników. Po zakwaterowaniu trzeba było szybko przepakować bagaże i wybrać rzeczy na jeden dzień w Machu Picchu. Kierowca chwilę poczekał i wracając do Cusco odwiózł nasze duże torby do hotelu.

Wieczorem jeszcze pospacerowaliśmy po maleńkim ryneczku realizując wymianę waluty. Było trochę nerwowo, bo pani w kantorze zabrała nasze 100 USD, powiedziała, że takiej gotówki nie ma ale zaraz przyniesie, i tyle ją widzieliśmy (a wszędzie głucho, ciemno i nikogo w okolicy). Po dziesięciu minutach, kiedy już zaczęła ogarniać nas panika, z ciemności wyłoniła się pracownica kantoru i wręczyła wyliczoną kwotę (ufff). Niby byliśmy tego pewni, ale jednak serduszko niespokojnie pikało. Kolację zjedliśmy w  knajpce na rynku, przy siedzibie straży pożarnej. Mogliśmy obserwować zespoły wracające z akcji gaszenia pożarów na zboczu góry, które rozświetlały noc widowiskową łuną.

















































 



niedziela, 20 lutego 2022

Peru 2021 - 25 września (Sillustani, droga do Cusco)

Pobudka przed 6 rano, wczesne śniadanie i wyjazd do Cusco. Dwa słowa jeszcze o śniadaniu: w Casona Plaza serwowano najbogatszy bufet spośród wszystkich hoteli, a ciekawostką był tylko tu napotkany półmisek salcesonu, który peruwiańczcy nazywają kremem ze świni. 

Wiedzieliśmy, że ten dzień spędzimy głównie w samochodzie, bo przejazd do Cusco trwa około ośmiu godzin (prawie 400 km). Po drodze przewidziane były przerwy w co ciekawszych atrakcjach turystycznych.

Na początek Sillustani - preinkaskie cmentarzysko plemienia Kolla. Poranek był piękny, słoneczny i coraz cieplejszy. Busa zostawiliśmy na pustym parkingu, byliśmy jedynymi turystami. Na teren nekropolii wchodzi się wspinając na niewielkie wzgórze. Stamtąd rozciągają się zachwycające widoki na okolice, a przede wszystkim na cudownie czyste jezioro Umayo (3820 m n.p.m.). Indianie chowani byli w kamiennych wieżach zwanych „chullpas”. W każdej widać przy ziemi niewielki otwór służący do uzupełniania jedzenia i picia (jak wspominałam wcześniej, plemiona zamieszkujące te ziemie wierzyły w życie po śmierci). Budowle różnią się między sobą, ponieważ pochodzą z różnych okresów. Najstarsze datowane są na IX-X wiek n.e., ale są tu i wieże grobowe z czasów późniejszych, nawet z XV wieku. Częściowo zniszczone przez trzęsienia ziemi nadal robią niesamowite wrażenie, może ze względu na piękne otoczenie i wyjątkową ciszę. Czas pandemii zredukował ilość turystów, ale część straganów handlowała (zakupiłam ciekawy naszyjnik z kamieniem półszlachetnym) i zaplecze sanitarne działało (umywalki, toalety, środki dezynfekcyjne).

Potem już tylko jazda, w czasie której systematycznie psuła się pogoda. Specjalnie nas to nie bolało, skoro i tak siedzieliśmy w busie. Na wczesny lunch zatrzymaliśmy się w lokalnej knajpce serwującej tylko jedno danie - kankaczo. Danie z jagnięciny i ziemniaków podawane na szarym papierze jedliśmy rękami. Knajpa była prosta, kilka ław, żadnego menu, danie wyglądało tak sobie, ale była to najsmaczniejsza jagnięcina, jaką kiedykolwiek jadłam - poezja smaku nie do odtworzenia. 

Jadąc przez przełęcz Abra La Raya na wysokości 4335 m n.p.m. (udało się zrobić parę ładnych fotek) w strugach coraz większego deszczu dotarliśmy do następnej atrakcji: archeologiczne stanowisko w Raqchi związane z kulturą Tiahuanaco. Widzieliśmy już pozostałości tej kultury w Boliwii więc odpuściliśmy sobie zwiedzanie. Reszta grupy w sumie też dała spokój bo lało coraz bardziej. Maciek przerwę wykorzystał na zjedzenie lunchu, jagnięcina z dużą ilością czosnku niestety nie dla niego. Zadowolił się smażonym (a właściwie spalonym) pstrągiem w przydomowej jadłodajni - zażyliśmy trochę lokalnego kolorytu.

Ostatni postój to piękny, szesnastowieczny kościółek San Pedro w niewielkiej miejscowości Andahuaylillas. Deszcz i wiatr trochę ucichły i dało się wysiąść z auta. Wnętrze kościoła tak przebogate (złoto, kamienie, lusterka łapiące światło), że nie powstydziła by się go żadna najbardziej zamożna społeczność. W tej konkretnej rzeczywistości wyglądał trochę jak nie z tego świata.

Do Cusco dotarliśmy o niezłej porze, jednak cały zysk utraciliśmy w korkach wjeżdżając do miasta. Anahuarque Hotel Boutique niesamowity: bardzo blisko zabytkowego centrum, wybudowany na oryginalnych, inkaskich murach. Kolację zjedliśmy nieopodal, w ładnej restauracji z muzyką na żywo. Wieczór chłodny, a noce pewnie bardzo surowe, bo w każdym pokoju wstawiono grzejnik. Ale jakby ktoś bardzo zmarzł, to przy recepcji stał wielki termos z herbatką z koki.