wtorek, 22 lipca 2014

Timios Stavros (Mount Ida) 2014

O wypoczynku na Krecie powoli zapominam. Było to parę dni totalnego leniuchowania na plaży z czarnymi kryminałami w ręce. Kilka uwag o "Krecie po latach" napiszę w następnym poście, a dzisiaj obiecany trekking. Po zapoznaniu się z prognozą pogody wybraliśmy sobotę 28 czerwca na dzień wycieczki, potem miało być chłodniej, wietrzniej, z możliwym zachmurzeniem.  Pobudka przed 5 rano (zaczynam na wczasach popadać w rutynę) i w drogę. Niestety, tym razem nie było autostrad i mieliśmy osobliwe auto (o tym też napiszę) więc około 150 km odcinek pokonywaliśmy ponad 3 godziny. Do Heraklionu jakoś szło, ale potem trzeba jechać w głąb masywu górskiego Idi (Oros Idi), zwanego też Psiloritis. Droga jest słabo oznakowana, w jednym miejscu pobłądziliśmy (zjazd w Anogii - podobno tam wszyscy błądzą a GPS się nie popisał). Trzeba było trochę pokręcić kierownicą więc widoki po drodze jak zwykle nie dla mnie (żołądek dawał o sobie znać). Zgodnie z wszystkimi zaleceniami wypożyczyliśmy jeepa, bo podobno tylko nim można dojechać na płaskowyż Nida (1400 m n.p.m.), ale po przebyciu tej trasy mam wątpliwości, czy jest to bezwzględnie konieczne. Koniec drogi asfaltowej to parking przed tawerną, gdzie według  przewodnika Pascala ,,Tawerna Nida oferuje obfite tradycyjne dania oraz pokoje do wynajęcia. Często zatrzymują się w niej turyści wędrujący po okolicznych górach''. W tawernie około 9 rano nie było żywego ducha, budynek sprawiał wrażenie opuszczonego. Na szczęście w sprawie prowiantu zwykle liczę tylko na siebie więc nie byłam specjalnie rozczarowana. Śniadanie zjedliśmy przed budynkiem i jakoś po 9 ruszyliśmy w drogę.
Trekking tym razem opracował mój mąż ale na greckie oznakowanie nie ma mocnych. Wejście na szlak to odbicie w lewo na trzecim zakręcie kamienistej ścieżki, ale mieliśmy spore trudności z określeniem, który zakręt jest trzeci! Oczywiście byliśmy zupełnie sami (zaczynam się już do tego przyzwyczajać). W końcu odkryliśmy odpowiednią tablicę z nazwą szczytu i  podaniem czasówek. Co można powiedzieć o samej wspinaczce? Mnie najbardziej przypominała wejście na Mulhacen w górach Sierra Nevada - WIELKA KAMIENNA PUSTYNIA. Już początek szlaku zapowiadał pustkowie: skąpa, niska roślinność i ani żywego ducha. Jedyne pozytywne zaskoczenie tego trekkingu to całkiem dobre oznakowanie czerwonymi kropkami na całej długości od wspomnianej tablicy - rzadkość u Greków. Pierwsze dwie godziny marszu to dość ładne podejście pośród zanikającej roślinności. Niestety, w przeciwieństwie do innych gór Grecji (Olimp czy Ataviros) wysokość nie dawała tutaj spodziewanej ochłody. Słońce prażyło niemiłosiernie (szlak cały czas nasłoneczniony - zero cienia), praktycznie nie wiało (jedynie okresowo krótkotrwałe podmuchy). Na wyspie spodziewałam się silnego wiatru, ale to widocznie nie był ten dzień. Szło się więc ciężko. Po dwugodzinnej wspinaczce niestety trzeba zejść nieco w dół co wiąże się z utratą wysokości. Doszliśmy do punktu, w którym zaczyna się krótsza droga na szczyt (około 2-2,5 godziny). Stały tam samochody co dawało nadzieję na jakieś spotkania. Duże znaki zapytania w moich oczach wymusiły komentarz, że to słabo oznakowana droga terenowa wymagająca dużego samochodu. I tyle.
Druga część wspinaczki dłużyła się niemiłosiernie. Cały czas zdobywaliśmy wysokość, ale szliśmy sami, w upale a góry z kapliczką ciągle nie było widać.  Za każdym kolejno zdobytym grzbietem mieliśmy nadzieję zobaczyć nasz cel i spotykało nas kolejne rozczarowanie. Gdzieś w połowie drogi zrozumiałam, że kije nie będą mi potrzebne i zostawiłam je w charakterystycznym miejscu pod skałą z zamiarem zabrania w drodze powrotnej. W trzeciej godzinie marszu zaczęliśmy mijać stada kóz i owiec wypasanych na tych terenach co pozwoliło mi zrozumieć największe niemiłe zaskoczenie tego trekkingu - niezliczone ilości owadów krążące na szlaku. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką ilością much powyżej 2000 m n.p.m.(!!!), ale tutaj marsz miejscami przypominał slalom między kozimi bobkami. Po prawie trzech i pół godzinach marszu zaczęłam podejrzewać, że może szlakiem E4 idziemy na drugi koniec wyspy i dojdziemy do gór Lefka Ori. Postanowiliśmy dać sobie ostatnią godzinę i właśnie wtedy zza kolejnego grzbietu zobaczyliśmy upragniony szczyt z kapliczką i całkiem sporą grupą turystów.
Dotarcie na szczyt Timios Stavros (Święty Krzyż) zajęło nam nieco ponad 4 godziny. U celu przywitała nas kamienna kapliczka, krzyż, dzwon (każdy wchodzący obwieszczał nim swoje przybycie) i szkielet jakiegoś zwierzęcia wielkości psa. Zaskoczeniem była studnia z której można korzystać, jeśli na szlaku braknie wody. Spora grupka turystów w różnym wieku (to ci z krótszej trasy) okupowała wąski pasek cienia przy kapliczce. Z lunchu zrezygnowałam zajęta nieustannym odganianiem much i różnych bąków, chociaż znajdowaliśmy się na wysokości 2456 m n.p.m. Widoki przy tak ładnej pogodzie obejmują między innymi południowy zarys wyspy, Morze Libijskie z otaczającymi wysepkami. Robi wrażenie, choć już coś podobnego oglądałam na Rodos.
Powrót tą samą droga zajął nam niecałe 4 godziny. Spotkały nas dwie niespodzianki. Pierwsza to brak kijków. Nigdy w życiu nie sądziłam, że coś mi może zginąć w Grecji, na dodatek jeszcze w tak nietypowych okolicznościach. Druga to nadzwyczajny ruch na trasie w godzinach popołudniowych - minęliśmy baaardzo rozciągniętą grupę turystów (dużo dzieci) idących z namiotami i śpiworami w kierunku szczytu. Około trzydziestu osób. Chyba planowali nocleg w górach, ale nie było okazji pogadać. Oni też ćwiczyli krótszą wersję wspinaczki, więc myślę, że jest to najbardziej popularna trasa wśród Greków. Szkoda tylko, że informacja o niej jest tak dobrze skrywaną tajemnicą. Oczywiście swoich kijków nie spotkałam.  Byliśmy na parkingu przed 18, nasze auto nadal stało samotnie, tawerna ciągle zamknięta na trzy spusty.
Trekking bez trudności, ale nie powinno się go lekceważyć z racji długości trasy (z płaskowyżu Nida 20 km w obie strony), dużego nasłonecznienia (konieczne okrycie na głowę, kremy z filtrami), upału (pamiętać o zapasie wody; mieliśmy 1,5 litra na osobę i było to na styk). Planując wycieczkę trzeba wziąć pod uwagę  dość uciążliwy dojazd, najlepiej jeśli wypoczywa się niedaleko Heraklionu. Ale jak widać nawet z południa wyspy też da się to zrobić. Plusy - dobre oznakowanie, panorama ze szczytu. Minusy - góry przeciętnej urody, chmary owadów psujące lunch nawet na szczycie. W sumie interesujące urozmaicenie plażowania na Krecie.





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz