czwartek, 21 sierpnia 2014

Kreta 2014 - hotel Kakkos Bay

Czas wreszcie napisać kilka słów o wrażeniach z wypoczynku na Krecie. Po latach przywitało nas to samo lotnisko w Heraklionie i dużo większy tłum turystów. W drodze powrotnej mieliśmy problem wyrobić się z odprawą w dwie godziny i na strefę wolnocłową zostało nam jakieś 15 minut - po prostu obsługa lotniska nie była w stanie przerobić takiego natłoku ludzi, a że pracowała po grecku więc efekt był przewidywalny.
Z biura Itaka wybrałam hotel na południu wyspy nad morzem Libijskim. Szukałam jakiś apartamentów żeby spędzić czas po swojemu ale niestety w tej części Krety dominowały hotele i to wyłącznie z opcją all inclusive. Nie byłam tym zachwycona, ale cóż, w końcu zbieramy doświadczenia.  Nowe miało więc być nie tylko miejsce ale i sposób wypoczynku. Hotel Kakkos Bay położony  jest bezpośrednio nad morzem przy pięknej, małej zatoczce. Plaża z drobnymi kamykami, czysta. Parasole i leżaki bezpłatne, rozstawione w rozsądnej odległości. Bardzo przyjemnie. Sporym zaskoczeniem były pokoje - bardzo przestronne, dwupoziomowe. Na dole lodówka, kanapa ze stolikiem, szafy, łazienka, telewizor. Na górze antresola z wielkim łóżkiem i drugim telewizorem (w czasie mistrzostw świata w Brazylii niegłupie rozwiązanie).  Klimatyzacja cicha i sprawna.  Nie wiem czy taki układ miały wszystkie pokoje, nam było wygodnie, ale rodzina z małym dzieckiem mogłaby przeżyć przykre zaskoczenie, bo strome schody były mało bezpieczne. Pokoje czyste, codziennie sprzątane, jednak rano wiatr często przywiewał na naszą werandę insekty rozmiaru XXL. Mieszkaliśmy na parterze i widziałam, że ten problem dotyczył wszystkich na tym poziomie. Obsługa mocno nad tym debatowała, balkony była zamiatane, a ja miałam tylko nadzieję, że przywiało je ze śmietnika a nie z kuchni. I tyle jeśli chodzi o pochwały. Pozostaje jeszcze napisać coś o jedzeniu ale naprawdę brak mi słów. Po tylu latach samodzielnej aprowizacji na wczasach po prostu zapomniałam jak okropne może być hotelowe jedzenie. Lubię grecką kuchnię ale nie doświadczyliśmy jej w opcji all inclusive. We czwartki hotel organizował wieczór grecki więc tylko wtedy można było skosztować miejscowych potraw obowiązkowo przy "greckim pitoleniu" (które podobnie jak góralskie pitolenie wyraźnie zaburza przyjemność biesiadowania). Poza tym jakość potraw na poziomie hotelu klasy turystycznej. Smakowały mi tylko pomidory i oliwki. Reszta to masakra kulinarna, np. feta na śniadanie "typu greckiego" jak z Mlekovity, mięsa nie przyprawione, bez smaku, o jakości win, kawy czy soków owocowych nie wspomnę. W sumie to trudno się dziwić jakości serwowanych dań, bo CAŁA obsługa z małymi wyjątkami była czeska, podejrzewam, że kucharz też. Naprawdę każdy posiłek przygotowany przez Murzynów w Tanzanii była smaczniejszy niż to co przyrządzali w tym przecież czterogwiadkowym hotelu. Może rozpuścili mnie kucharze w hiszpańskich hotelach (szczególnie polecam La Vinuela w Andaluzji), może to wina opcji all inclusive (ćwiczyłam to pierwszy raz i nie mam porównania) ale uważam, że jakość posiłków była żenująca. Szczyt niechlujstwa obsługa osiągnęła przygotowując nam lunch boxy. Zgłosiliśmy w recepcji całodniową wycieczkę w góry i start o wschodzie słońca pytając o możliwość przygotowania prowiantu. Oczywiście, bez problemu. Pani w recepcji z powagą zapisała godzinę wyjazdu i numer pokoju oraz posiłek bezglutenowy dla Maćka. Miało to być jedzenie praktycznie na cały dzień. Pamiętałam fantastyczne torby z prowiantem odbierane w Hiszpanii przed trekkingami (naprawdę solidna dawka kalorii i spore urozmaicenie) ale po doświadczeniach kilku dni w tym hotelu po cichu spakowałam kabanosy, tuńczyka w puszce i chleb kukurydziany do plecaków. Jedzenie dostaliśmy w jednorazowych plastikowych pojemnikach zawiniętych w reklamówki więc nie było widać, co kucharz przygotował. Maćka pudełko było szczególnie ciężkie. Po trudnej drodze na płaskowyż Nida przed wspinaczką zasiedliśmy do śniadania i zaczęliśmy od opróżnienia hotelowych reklamówek. Naprawdę opadła mi szczęka. Mój pojemnik zawierał dwie cienkie kromki chleba, dwa plasterki mortadeli (bynajmniej nie toskańskiej), jajko i jabłko. Ale absolutnym hitem był pojemnik Maćka - dwie brzoskwinie, dwa pomarańcze i banan!!! Przygotowanie takiego prowiantu nie tłumaczy ani kac ani czarny humor kucharza, ale cóż, trzeba przyznać, że był to posiłek bezglutenowy (może nawet przyrządzony ze specjalnie wyselekcjonowanych produktów z ekologicznych upraw greckich).
Jeszcze tylko parę słów o pogodzie. Spodziewaliśmy się słońca i może trochę wiatru, jak to na wyspie. Okazało się, że południe wyspy jest dużo bardziej wietrzne niż północ. Co kilkanaście dni przychodzą 2-3 dni tak silnych wiatrów, że uniemożliwiają plażowanie. Na 10 dni spędzonych na Krecie trzy ostatnie to prawdziwe tornado. Tylko dzięki korzystnej budowie zatoczki mogliśmy siedzieć pod klifem na plaży i nie były to dni stracone. Ostatniego dnia plaża została zamknięta i mogliśmy oglądać z tarasu zniszczenia dokonane w nocy przez wiatr - powyrywane parasole, połamane stoły i.t.p. Podobno w okresie czerwca/lipca jest to regułą i chyba każdy turnus choć raz doświadcza takich anomalii. Może nie za każdym razem z taką demolką.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz