wtorek, 29 marca 2022

Peru 2021 - 30 września (trekking w Tęczowych Górach)

Pobyt w Peru chcieliśmy zakończyć trekkingiem w Tęczowych Górach. Oprócz nas jeszcze dwie osoby wyraziły chęć i tak przewodnik z Polski wykupił dla naszej czwórki wycieczkę w miejscowym biurze. Nie poznałam nazwy lokalnej agencji turystycznej, ale program wydawał się typowy i zgodny z tym, co wcześniej poczytaliśmy. Trochę zaniepokoiła mnie godzina zbiórki przed hotelem (4.30), bo z internetowych doniesień zrozumiałam, że większość turystów wyruszała około 4 rano. Pobudkę zaplanowaliśmy na 3.45. Zebraliśmy się zgrabnie, zdążyłam zrobić jeszcze parę łyków herbatki z koki i zgodnie z planem czekaliśmy przed hotelem. Czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy,  już zaczęłam podejrzewać, że bus odjechał przed czasem. Jakoż parę minut przed piątą pojawił się autobus i kierowca zaprosił do środka. Według planu czekała nas dwugodzinna jazda niezłymi drogami aż do przerwy na śniadanie. Wydawało mi się, że już jesteśmy w lekkim niedoczasie, a tu dalej jeździliśmy po różnych hotelach zbierając turystów. Około pół godziny jeszcze kręciliśmy się po Cusco! Kiedy w końcu prawie wszystkie miejsca zostały zajęte i mieliśmy nadzieję ruszyć z kopyta, autobus stanął i zaproszono nas na śniadanie, które według planu miało być w połowie trasy. Zostaliśmy wtłoczeni do jakiejś ciemnej speluny (niestety, takie miałam skojarzenia), zaserwowano omlety, a potem show ze straszeniem pogodą i propozycją zakupu ciepłych ubrań, środków na chorobę wysokościową i różnych kosmicznych bzdur. Był to żałosny pokaz, ale wydawało się, że nie ruszymy dalej, póki właściciel czegoś nie sprzeda. Jednocześnie przewodnik potwierdził to, co wcześniej przeczytałam w internecie - z góry schodzimy najpóźniej 11.15, niezależnie od godziny wejścia. Tak że im wcześniej się tam zjawimy tym więcej czasu na szczycie. Przewodnik uprzedzał też o krótkim, ale stromym podejściu wymagającym kijków. My mieliśmy swoje mimo obietnicy wypożyczenia (to po doświadczeniach z Boliwii), i dobrze, bo oczywiście do wypożyczenia były tylko ciężkie, grube kije strugane chyba przez zaprzyjaźnioną rodzinę. Wścieklizna narastała we mnie powoli acz nieubłaganie. W końcu handel dobiegł końca, wmusiłam w siebie trochę pożywnej owsianki (ciężko wcisnąć w siebie kaloryczny posiłek o 5 rano) i ruszyliśmy w góry. Droga rzeczywiście początkowo niezła, cóż z tego, jeśli nasz rozklekotany autobus wydawał takie dźwięki, że obawialiśmy się jego rychłego końca. Szyby nieszczelne, uchwyty pourywane a silnik rzęził ostatkiem sił. Po dwóch godzinach drogi asfaltowej zrobiono postój na toalety i dalej już drogą szutrową jechaliśmy do celu. Nieustannie dziwił nas fakt, że autobus jeszcze się nie rozleciał. W punkcie kontrolnym lokalny przewodnik - showman kupił nam bilety upoważniające do zwiedzania regionu. W końcu  około godziny 9 dotarliśmy do Quesoyuni, czyli punktu rozpoczęcia trekkingu na wysokości 4664 m n.p.m. (tak pokazał mój zegarek). Na początek spore zaskoczenie: z powodu niebanalnej wysokości byliśmy przygotowani na niskie temperatury, a tu proszę, 16°C. Co grubsze elementy ubioru pochowaliśmy do plecaka i w drogę. Trekking bardzo przyjemny, nie przedstawia żadnych trudności. Problemem może być wysokość, ale my zjawiliśmy się po ponad tygodniowym przebywaniu na wysokościach powyżej 3000 m n.p.m. więc aklimatyzacja była bez zarzutu. Po drodze mijaliśmy zabudowania lokalnej społeczności, gdzie można zjeść i kupić to wszystko, co oferowano wcześniej przy śniadaniu. Pogoda był cudna i nikt nie potrzebował dodatkowych ubrań. Zaraz za parkingiem czekali miejscowi poganiacze oferując możliwość pokonania większości trasy na koniku. Nie bardzo wiem po co, bo w ten sposób pokonać można tylko płaski odcinek drogi, potem i tak trzeba wspiąć się samemu. Cała trasa to około 3,5 km w jedną stronę (aż się zastanawiam, czy to nie był raczej spacer a nie trekking), a 350 m wznoszenia w większości przypada na odcinek przed samym szczytem. Rzeczywiście kije znacznie ułatwiają tam wspinaczkę, jest też rozciągnięta lina robiąca za poręcz, ale można bezpieczniej wejść na górę wydeptanym obok wężykiem. Maszerowałam powoli, bo przy każdym przyspieszeniu owsianka niebezpiecznie podchodziła do gardła. Podejście na szczyt 5036 m n.p.m. zajęło mi niecałe półtorej godziny. Turystów było wielu, ale jak na to miejsce to do wytrzymania. Cały czas na szczycie wykorzystaliśmy na robienie zdjęć i filmowanie a było na czym oprzeć oko.

Vinicunca uznawana jest przez miejscowych mieszkańców za cud natury. Niesamowite zabarwienie posiada swoje wytłumaczenie w geologicznym ukształtowaniu terenu. Wszystko rozpoczęło się w procesie górotwórczym powstawania całego pasma Andów, gdy dwie płyty tektoniczne zostały poddane zjawisku subdukcji, czyli nakładania się na siebie. W wyniku tego procesu nasiliła się działalność wulkaniczna, prowadząca do pojawienia się różnorodnych i rzadkich minerałów na tym terenie. Kolejne wypiętrzenia spowodowały odsłonięcie warstwy skał osadowych, dzięki czemu ukazały się kolorowo zabarwione powierzchnie kształtujące się na przełomie kilkunastu tysiącleci. Dodatkowo za unikalne siedem kolorów odpowiada działalność wiatru, wody i wysoka zawartość minerałów. Podaje się, że aż 14 różnych surowców ma swój udział w tworzeniu kolorów, a wśród najczęściej występujących związków można odnaleźć tlenek żelaza, siarczek żelaza i chloryn. Barwy odpowiadają kolorom tęczy, co przełożyło się na nadanie nazwy kolorowemu szczytowi. (wg naWakacje.eu) 

Powrót zaczęliśmy po nerwowym zaganianiu nas przez przewodnika (było tak późno nie zaczynać wycieczki) nic sobie nie robiąc z jego pokrzykiwania. Czas schodzenia to niecała godzina. Na uwagę zasługuje przygotowanie tego krótkiego trekkingu przez lokalną społeczność: są toalety, punkty z piciem, jedzeniem i odzieżą, jakbyśmy nie byli na wysokości ponad 4000 m n.p.m. Po godzinnej jeździe zatrzymaliśmy się na obiad (był w porządku), potem jeszcze w dwóch przepięknych lagunach i około 18 dotarliśmy do Cusco. O ile autobus zabrał nas sprzed hotelu to wysadził gdzieś w centrum. Z ulgą opuściliśmy klekoczący pojazd  i spacerkiem, uliczkami zalanymi słońcem wróciliśmy do hotelu.

Pobyt w Peru zakończyliśmy wspólną kolacją w restauracji przy głównym placu. Porcje były tak duże, że poprosiłam o spakowanie części dania, a nuż się przyda w dniu powrotu. Objedzeni i zmęczeni górską wycieczką nie mieliśmy problemów z zaśnięciem. To była nasza ostatnia noc w Peru.






































 

czwartek, 24 marca 2022

Peru 2021 - 29 września (Cusco)

Był to dzień odpoczynku od jazdy, w całości poświęcony na zwiedzanie Cusco. Niestety, okazało się, że w hotelu w Aquas Calientes zostawiłam nasze zbiorcze bilety, co oznaczało, że za część atrakcji będziemy musieli dodatkowo zapłacić lub je sobie odpuścić.

Po smacznym śniadanku ruszyliśmy na spacer i od razu pandemiczna niespodzianka: Muzeum Inków otwarte krótko i udostępniono tylko dwie sale. Nie miałam zamiaru kupować specjalnie biletów na okrojoną wystawę, reszta grupy nawet z biletami też nie miała ochoty na takie zwiedzanie. Szybko przeszliśmy więc do punktu widokowego w wyżej położonej dzielnicy i urządziliśmy krótką sesję zdjęciową głównego Placa de Armas dawniej zwanego Placem Huacaypata, czyli Placem Łez z przylegającymi zabytkami. Środek placu zajmuje fontanna, na szczycie której złoci się postać Atahualpy, trzynastego władcy imperium Inków. Oprócz zabytków plac otaczają liczne restauracje, kawiarnie, agencje turystyczne i sklepy z pamiątkami. Zwiedzanie budowli zaczęliśmy od Kościoła Towarzystwa Jezusowego zbudowanego w XVI wieku na fundamentach pałacu Huayna Capac (no foto, no video). Budowla jest przepięknym przykładem hiszpańskiego baroku kolonialnego. Miejscowa przewodniczka za 20 soli oprowadziła nas po kościele, opowiedziała krótko historię zagłady Inków (słyszałam to kolejny raz i nadal porażało), ograbienia ich z bogactw, wymordowania przywódców i wzniesienia na podwalinach tej cywilizacji chrześcijańskich budowli sakralnych. Ze wszystkich kościołów ten jakoś najbardziej do mnie przemówił, po innych trochę chaotycznie się plątaliśmy, bez lokalnych przewodników to jednak nie to samo. Po kościele jezuitów przyszedł czas na zamkniętą wcześniej Bazylikę archikatedralną Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny wzniesionej, a jakże, na fundamentach pałacu ósmego Inki Wirakoczy. Kościół wybudowano w XVI–XVII wieku w stylu renesansowym. Ma on trzy nawy, po bokach łączy się z dwoma innymi mniejszymi kościołami: od zachodu z kościołem Świętej Rodziny, a od wschodu z kościołem Tryumfu. Rzeczywiście ciekawie wyglądał Czarny Chrystus na krzyżu (chroniący przed trzęsieniami ziemi)  i osobliwy obraz Ostatnia Wieczerza Marcosa Zapaty ze znajdującą się na stole pieczoną świnką morską, papajami czy ostrymi papryczkami. Był to jednak kolejny kościół do zwiedzenia, dla mnie to już trochę za dużo budynków sakralnych jak na jeden wyjazd.

Spacer rozpoczynaliśmy w słońcu, a po wyjściu z katedry, nie wiadomo skąd, pojawiły się chmury, silne podmuchy wiatru, zaczęło padać (ale przecież byliśmy na wysokości 3326 m n.p.m.) Szybko przemknęliśmy Calle Loreto -  wąską, prostą uliczką biegnącą między oryginalnymi inkaskimi murami do kościoła św. Dominika. Spokojnie, to na szczęście nie był następny kościół do zwiedzania. Po prostu trzęsienie ziemi w 1950 roku odsłoniło Świątynię Słońca (Coricancha), na murach której wybudowano kościół i klasztor dominikanów. Inkaski monumentalny kompleks świątynny wzniesiony był z ogromnych, wielokształtnych bloków kamiennych. Dachy budowli kryte były zgodnie z inkaską techniką budowlaną drewnem i strzechą. Ściany zewnętrzne kompleksu i wnętrza świątyń pokryte były złotymi płytami, gzymsami i posągami. W centralnej części kompleksu znajdował się Złoty Dziedziniec – ogród złożony ze szczerozłotych wyobrażeń roślin i zwierząt. Coricancha została splądrowana przez hiszpańskich konkwistadorów, a zrabowane złoto wywiezione do Hiszpanii. My mogliśmy podziwiać jedynie fragmenty ścian Świątyń (Tęczy, Księżyca), cudownie precyzyjne dopasowanie kamieni. Na ścianach krużganków powieszono duże obrazy cuscańskiej szkoły malarskiej. Idąc dalej można wyjść do ogrodów klasztoru co daje możliwość obejrzenia inkaskich murów z zewnątrz. W kolejnej Świątyni Gwiazd obejrzeliśmy obraz będący jakby mapą terenu, ale do odczytania chyba tylko dla Inków, i mapę nieba obrazującą konstelację gwiazd na półkuli południowej. Przed opuszczeniem kompleksu pozostało jeszcze spojrzenie  na ostatnią pamiątkę - ideogram przedstawiający światopogląd ówczesnych Inków na wszechświat. To kopia złotego panelu wiszącego niegdyś nad ołtarzem świątyni Coricancha (kopia, bo oryginał oczywiście dostał się w szpony hiszpańskich grabieżców).

Po opuszczeniu budowli szybkim krokiem wróciliśmy do hotelu po cieplejsze rzeczy, bo pogoda popsuła się nieprzyjemnie. Trochę wymuszoną przerwę wykorzystaliśmy na lunch. W najbliższej restauracji zjadłam zupę z owoców morza i sałatkę z quinoa, Maćkowi zachciało się spróbować peruwiańskiej wieprzowiny. Dania przeciętne, nadal najlepszą peruwiańską zupę jadłam w Boliwii. 

Popołudniowa część wycieczki zaczęła się od targu Mercado de San Pedro, który został zbudowany przez słynnego Gustawa Eiffla, architekta Wieży Eiffla w 1925 roku. Targ jak to targ, podobny do tego w Arequipie, tylko większy. W sumie nie miałam potrzeby realizować jakiegoś większego shoppingu, szkoda mi było czasu na kolejne oglądanie peruwiańskiej cepelii a kakofonia dźwięków i zapachów szybko nas stamtąd przegnała. Spacerkiem po ponownie skąpanych w słońcu uliczkach ruszyliśmy do Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej. Zawiera ono około 450 eksponatów z magazynów Muzeum Larco w Limie, którego zbiory są zbyt duże, aby je tam pokazać. Na wystawie jest biżuteria, ceramika, wyroby ze złota i srebra, tkaniny i inne artefakty z kultur Nasca, Moche, Huari, Paracas, Chimú, Chancay i Inków, pochodzące z okresu od 1250 p.n.e do 1532 r n.e. Byłam szczęśliwa, że udało mi się zaliczyć chociaż jedno muzeum z ciekawymi wykopaliskami. Wiedzieliśmy, że w Cusco najlepszym muzeum  dla wszystkich, których interesuje historia tych ziem jest Muzeum Inków, ale Muzeum Sztuki Prekolumbijskiej miało te przewagę, że było otwarte a zwiedzaliśmy sale praktycznie sami.

Na koniec dnia zostawiliśmy sobie twierdzę Sacsayhuaman. Aby ją zobaczyć należy wspiąć się na wzgórze górujące nad miastem, na wysokość ponad 3600 m n.p.m. Zafundowaliśmy sobie około 40 minutowy spacerek wąską i stromą brukowaną uliczką oglądając stare kolonialne domy. Doszliśmy do bramy otwierającej się na tereny przylegające bezpośrednio do twierdzy. Jeszcze krótkie podejście i zobaczyliśmy ruiny oraz kasę biletową i strażnika pilnującego wejścia. No cóż, w tym miejscu zgubienie biletu zbiorczego mocno zabolało. Podjęłam próbę zakupu wejściówek, ale cena 70 soli od osoby skutecznie nas zniechęciła. Fascynacja tą ruiną polega na jej pokaźnych rozmiarach, ale przede wszystkim na wielkości kamieni, z których została zbudowana. To, co dziś widać, stanowi tylko około 20 procent pierwotnej całości. Do czasu ochrony zabytku w latach trzydziestych XX wieku bloki z Sacsayhuaman były wywożone na inne budowy w Cusco. Większość największych kamieni, które były trudniejsze do przesuwania, pozostało na miejscu. Niektóre z tych kamieni mają ponad osiem metrów wysokości i ważą 360 ton. Pomimo ogromnych rozmiarów tych kamieni i ich często nieregularnych kształtów, są one tak idealnie dopasowane, że współcześni inżynierowie ciągle kombinują, jak Inkowie poradzili sobie z taką precyzją. Część murów widocznych od kas pięknie mieniła się w promieniach zachodzącego słońca, było czego żałować, chociaż po obejrzenia Pisac i Machu Picchu żal był nieco mniejszy. Na sąsiadującym wzgórzu Pukamoqo (Czerwone Wzgórze) stoi olbrzymia biała figura Chrystusa (Cristo Blanco). Mieliśmy nadzieję na piękne, panoramiczne zdjęcie Cusco, ale niestety dojście do szczytu było zamknięte. Pozostało nam tylko zrobić fotki miasta z drogi na wzgórze (też ładnie wyszły) i wrócić do hotelu. 

Starczyło nam jeszcze sił na wieczorny spacer po Cusco i kolację we włoskiej restauracji. Trochę wątpiłam w autentyczność włoszczyzny w tym zakątku świata, ale ravioli z pesto było wyśmienite. Nazajutrz czekał nas dzień w Tęczowych Górach i ze względu na wczesną pobudkę nie przedłużaliśmy już wieczoru, przygotowaliśmy plecaki na trekking i poszliśmy spać.



















































.