środa, 3 maja 2023

MAGIA KRAJOBRAZU - PARKI NARODOWE USA 2022 - podsumowanie

I tak dobrnęłam do podsumowania, jak zawsze mocno subiektywnego. Zacznę może od wrażeń z samych Stanów Zjednoczonych. To był nasz pierwszy pobyt w USA i oczywiście nastąpiło jakieś tam zderzenie z rzeczywistością. Kraj jest tak olbrzymi, że właściwie powinno się precyzować miejsce pobytu, bo nie wiem, na ile obrazki z zachodniego wybrzeża są reprezentatywne dla reszty kraju. 

Najpierw może o tym, co nas tam sprowadziło czyli o przyrodzie. I ta jest absolutnie powalająca, nie rozczaruje nikogo. Często zamieszczane są w internecie zdjęcia atrakcji turystycznych: czego się spodziewamy versus rzeczywistość, jednak te miejsca wyglądały naprawdę pocztówkowo. Chyba najmniejsze wrażenie zrobiły na nas góry, lasy (Zion, Grand Teton) czy kalifornijskie plaże, oczywiście były piękne, ale po prostu podobnych krajobrazów trochę już widzieliśmy i nasuwające się porównania wypadały różnie. Yellowstone ciekawy, chociaż chyba nieco przereklamowany. Może po udostępnieniu wszystkich atrakcji prezentuje się lepiej, tego się już raczej nie dowiem. Były też jednak miejsca (np. Kanion Antylopy czy Bryce Canyon) przy których człowiek stawał oniemiały i naprawdę brakowało słów, można było tylko chłonąć kształty, kolory i cieszyć się możliwością obcowania z tak niesamowitymi formacjami przyrody. Ciężko będzie przebić niektóre widoki, ale cóż, świat czeka, więc zobaczymy.

Podróżowanie po USA jest w sumie proste i to mi się podobało. Dobre drogi, liczne motele, sieciówki restauracji czy sklepów. Nic jednak nie mogę poradzić na to, że przynajmniej ta część Stanów Zjednoczonych sprawiała wrażenie (sama nie wierzę że to piszę) no cóż, zaścianka. Oczywiście widać na każdym kroku niesamowity potencjał, ale wygląda to tak, jakby po latach prosperity i dynamicznego rozwoju Amerykanie powiedzieli "...i wystarczy". Spodziewałam się, że wszystko będzie większe, nowsze, ładniejsze a okazało się tylko większe. Ameryka nieograniczonych możliwości do której tak tęskniliśmy została chyba w ubiegłym wieku. Wiele rozwiązań sprzed lat obowiązuje nadal, bo wszyscy się przyzwyczaili więc po co zmieniać np. "kosmiczne" tankowanie paliwa, gdzie możliwość płacenia kartą jest nieoczywista. Wyposażenie moteli takie same, sprzed wieków, baterie chyba z lat sześćdziesiątych więc kąpiel wywoływała co wieczór mnóstwo emocji, bo puszczenie ciepłej wody było nie lada wyzwaniem. Poziom usług niestety mnie rozczarował, przynajmniej w porównaniu z Peru. Codziennie spaliśmy w innym motelu czy hotelu, ale ani razu nie słyszałam pracującego odkurzacza. Poziom brudu zaraz odczuł Maciek, który już drugiego dnia zaczął prezentować przykre skutki alergii i wygrzebał wszystkie swoje inhalacje wzięte bez przekonania, bo tym razem kraj miał być cywilizowany. Każdy pokój był wyposażony w wiaderko na lód (na korytarzach obowiązkowo hałasowały pracujące maszyny do lodu) oraz mały ekspres na kapsułki (jakiś tamtejszy patent). Kilkukrotnie próbowałam zrobić w nim kawę, niestety to co mi wyszło zupełnie nie nadawało się do picia. Kawa serwowana do śniadań czy na stacjach benzynowych też jest beznadziejna. Jedyny ratunek to Starbucks czy typowe kawiarnie w miastach. Jedzenie niezłe, ale bez fajerwerków. Przede wszystkim mięso i w tym są dobrzy, ale dania bez polotu, podane byle jak. Chciałam zrobić zdjęcia ciekawszych potraw, niestety nawet jeśli były smaczne to tak kiepsko serwowane, że niewarte uwieczniania. Raz zjedliśmy smaczny i bajerancko podany posiłek, ale za coś takiego zapłaciliśmy prawie 100 USD. Kelnerzy bardzo zaangażowani, co miało uzasadniać obowiązkowy napiwek. Propozycje zwykle wybierało się przy płaceniu rachunku (od 18 do 22%), dotyczyło to również dań na wynos. Mogę chyba polecić restauracje sieci Denny’s (otwarte są przez całą dobę, serwują śniadania, lunche, dania obiadowe i desery). Menu wszędzie jest takie samo, ale wykonanie niekoniecznie (z szerokim uśmiechem kelnerka raz przyniosła nam śmierdzącego łososia). Jedliśmy też w typowych Steakhause i w restauracji, gdzie za stałą cenę 16 USD nakładasz porcje bez ograniczeń, z reguły było smacznie i bezbarwnie. W najbardziej polecanych przez przewodnika lokalach jedzenie dostaliśmy na plastikowych talerzach, stoły lekko się kleiły a szklanki były brudne i popalcowane. Maciek w nagradzanej za steki restauracji skorzystał  z toalety, wrócił blady i powiedział że "toaleta tylko emergency" (to były te chwile, kiedy chciałam do Peru). Miłą odmianą w amerykańskim menu były restauracje meksykańskie, kolorowe i pełne warzyw, chociaż niektóre niechlujne do bólu. Skorzystaliśmy też z restauracji peruwiańskiej, a grupa z włoskiej, ale chociaż menu oferowało typowe dla tych krajów specjały to niestety wykonanie było pod gusta Amerykanów. Nie trafiliśmy do chińskich restauracji, pewnie też byłyby jakimś urozmaiceniem. Tak więc zdecydowanie nie była to przygoda kulinarna, po prostu na niezłym poziomie fast food, zdecydowanie dla mięsożerców (steki, burgery, żeberka...). Niektórzy powiedzieliby, że jedzenie było swojskie, niektórzy, że siermiężne. Ciekawą alternatywą są markety z dużym wyborem gotowych dań, przebogatą ofertą warzyw i owoców, można tam wzbogacić monotonne menu motelowo - restauracyjne.

Miasta zaprezentowały się lepiej niż oczekiwałam, ale to po prostu duże metropolie z krótką historią. Dziwnie się je zwiedza, bo poszczególne atrakcje są bardzo rozproszone, odległości między nimi szalone i brakuje czegoś, co w Europie nazywamy starym rynkiem. Nie ma tego ścisłego centrum gdzie można by się powłóczyć. Troszkę takiej atmosfery ma Pier 39 w dzielnicy Fisherman’s Wharf w San Francisco, ale niestety plan wycieczki dał nam tam tylko godzinę (zwiedzanie i lunch) i to było jedyne miejsce, gdzie chciałabym pobyć dłużej (no może jeszcze plaża Santa Monica w Los Angeles). Ostatniego popołudnia w LA przejechaliśmy jedną stację metrem, odwiedziliśmy market i wróciliśmy piechotą, wszystko po to, żeby choć trochę poczuć atmosferę miasta, ale czar nie zadziałał bo żadnego klimatu nie było. Osobna uwaga należy się Las Vegas - miasto nieduże, tu da się pieszo pomyszkować. Zwiedzanie wypadło nam nocą i powiem tylko, że takiego nagromadzenia kiczu na centymetr kwadratowy nie widziałam w żadnym wizytowanym dotąd kraju. 

Nie do ogarnięcia są w USA przestrzenie pomiędzy miastami. Drogi nieprzyzwoicie proste, mają swoje lata ale dają radę. Obszary do zagospodarowania wprawiają w osłupienie, np. mijaliśmy winnice, które ciągnęły się ponad 100 km, albo na podobnym odcinku zamontowane były panele słoneczne. Przepisy ruchu drogowego są chyba zrozumiałe dla wszystkich (np. ograniczenia prędkości czy sposób pokonywania skrzyżowań), bo praktycznie nie ma tam żadnych znaków drogowych a każdy wie co robić. Przejechaliśmy po Stanach ponad 8 tysięcy kilometrów i nie byliśmy świadkami żadnego wypadku drogowego czy choćby stłuczki. Poza dużymi miastami mijaliśmy też niewielkie miejscowości, z łudząco podobnymi domami, czasem opuszczone, w sumie raczej smutne. 

Jeśli chodzi o mieszkańców, to nie miałam wielu okazji do kontaktów. Spodziewałam się wielokulturowego tłumu w dużych miastach, ale tam nie ma żadnych tłumów, bo wszyscy poruszają się samochodami. Po chodnikach przemykają pojedyncze osoby i grupki turystów. Bawiło mnie obowiązkowe zagajanie w sklepach typu "jak minął dzień". Oczywiście miałam w pamięci przepis na amerykański small-talk: ograniczony zestaw zdań do wyboru, pozytywny nastrój wypowiedzi, nienaruszający trudnych spraw temat. Jednakże sytuacje były czasem tak bardzo nieszczere, iż kusiło mnie, żeby na pytanie o samopoczucie zacząć opowiadać o mojej połamanej nodze i poczekać na reakcję. Chociaż faktycznie raz spotkaliśmy się z autentycznym zainteresowaniem - jeden z rangersów na bramce parku narodowego zapytał nas skąd jesteśmy, a po odpowiedzi wyraźnie się ożywił, powiedział że zna Polskę i kojarzy Kraków - taka niespodzianka. Jednym ze stałych elementów życia w Stanach są kolejki, w których Amerykanie stoją bardzo cierpliwie i bez awantur. Widzieliśmy kolejki do kina, klubów i wielu restauracji - taka tamtejsza tradycja. Ja już etap kolejkowy mam za sobą, więc trudno się dziwić, że niełatwo mi było zachować cierpliwość. 

I tyle luźnych obserwacji z USA. Jako region turystyczny Stany Zjednoczone mają szczególnie ciężko, bo jak żaden inny kraj na świecie muszą odpowiadać na te wszystkie wyobrażenia zbudowane na filmach, powieściach, plotkach czy marzeniach. Są aspekty życia, które przy takim jednorazowym pobycie turystycznym wydają się atrakcyjne, inne zdecydowanie rozczarowują. Jest też możliwe, że bliższe poznanie mieszkańców czy zwyczajów zupełnie wywróciłoby moje pierwsze wrażenia, ale cóż, na razie Kalifornię i okoliczne stany zapamiętam jako miejsce niespełnionych fantazji.

Na koniec jeszcze krótka ocena organizacji wyprawy. Kiribati Club przygotowała ten wyjazd w formie roadtripu. Cóż to oznacza: po prostu z powodu łatwości w podróżowaniu po USA nie ma potrzeby angażowania miejscowych agencji. W przypadku np. dużej grupy z Rainbow turyści korzystali z komfortowych autokarów z miejscowym kierowcą i pilotem z Polski. W przypadku naszej małej grupy samochód został wypożyczony przez kierowcę - pilota. Brzmiało to całkiem bezpiecznie, ale realia okazały się mocno rozczarowujące. Przede wszystkim bus zupełnie nie nadawał się do przewożenia osób z dużymi torbami. Nie miał przestrzeni bagażowej, walizki były upychane na tylnych siedzeniach, my siedzieliśmy ciasno otoczeni plecakami, torebkami, kurtkami i.t.p. Miejsca niewygodne, mało przestrzeni na nogi (co mnie szczególnie dobijało), a do przejechania ponad osiem tysięcy kilometrów! Sposób prowadzenia roadtripu zupełnie mnie nie przekonał. Połączenie roli kierowcy i przewodnika to sporo jak dla jednej osoby. Efekt tego był taki, że przede wszystkim mieliśmy kierowcę, plan dnia był podporządkowany dotarciu do celu i to jak najszybciej. W związku z tym zachęcani byliśmy do kupowania w sklepach gotowych produktów, żeby jakoś przetrwać dzień, ciepła kolacja z reguły była planowana po dotarciu na miejsce. Tylko nie zawsze ten pomysł działał. Kierowca wychodził  z auta, szerokim gestem pokazywał restauracje w okolicy (rzeczona okolica to czasem ponad kilometr), życzył  nam smacznego i odjeżdżał. Nie jedliśmy posiłków całą grupą, co akurat było pożądane, bo dwie osoby przechodziły pełnoobjawowy covid, ale miałam wrażenie, że nie były to działania prewencyjne tylko taki styl prowadzenia wyprawy. Przejście kilometra po siedzeniu cały dzień w niewygodnym aucie nie było jakimś wielkim wyzwaniem, ale bywało, że mało bezpiecznym. Tam po prostu nie ma żadnej infrastruktury dla pieszych, plątaliśmy się ulicami dla samochodów, zdarzało się bez pobocza. Stanowiliśmy pewną sensację, raz pewien mieszkaniec zwrócił nam uwagę, żeby zachować czujność przy przechodzeniu przez ulicę, bo kierowcy zapatrzeni w swoje komórki mogą nas potrącić. Nasze docelowe miejsca to często były małe miejscowości, z jedną lub kilkoma restauracjami i całą masą turystów. Zjawialiśmy się w nich późno, co oznaczało czekanie przed lokalami w długiej kolejce, a i tak czasem zdobycie stolika graniczyło z cudem. Wyjściem byłoby zjedzenie po południu gdzieś po drodze, ale to zdarzyło się ledwie kilka razy i nie wiem dlaczego. Informacji o zwiedzanych miejscach nie dostaliśmy za wiele, jedynie krótkie ciekawostki w czasie jazdy. Trochę to rozumiem, bo przewodnik generalnie musiał skupiać się na drodze. Najwięcej doczytałam pisząc bloga i była to masa ciekawych historii. Miałam wrażenie, że przygotowanie do wyprawy lider opierał raczej na osobistych doświadczeniach (zgadzam się że niemałych) ale brakowało mi wiedzy typowego przewodnika.

Podsumowując, nie wiem czy samochód i czy sposób prowadzenia roadtripu zawsze tak wygląda, wiele zależy od lidera, jednakże po tym doświadczeniu w przyszłości raczej nie zdecyduję się na taką formę zwiedzania. Wydaje się, że roadtrip pozwala niewątpliwie obniżyć koszty (i to jest jego największa zaleta), ale znacznie obniża komfort podróżowania i przekazuje niewielką ilość informacji o zwiedzanych miejscach (przynajmniej w naszym przypadku).