sobota, 9 grudnia 2023

Indonezja 2023 - 17 czerwca (lotnisko w Surabai na Jawie, Borneo)

Po trudnej nocy jeszcze trudniejsze śniadanie. Maciek zdecydował się na indonezyjski zestaw, ja na kanapkę. Sandwich rzeczywiście był przygotowany, niestety po otwarciu pudełka wypadło z niego stado mrówek (!) i to tyle, jeśli chodzi o hotelowe śniadanie. Określenie 'budżetowy" nabrało zupełnie nowego znaczenia. Mieliśmy sporo czasu do odlotu na Borneo, więc wykorzystaliśmy otwarte już knajpki lotniskowe, nawet wypiliśmy niezłą kawę. Czekały nas dwa dni na niedużej łodzi co oznaczało przepakowanie. Do mniejszych toreb (mogły robić za bagaż podręczny) zabraliśmy niezbędne rzeczy, główny bagaż został przechowany przez hotel. Lot na Borneo mniej opóźniony, podróż bez problemów. Samolot wypełniony turystami ale też mieszkańcami wysp z najdziwniejszymi pakunkami. 

Sprawny transfer taksówkami z lotniska szybko ulokował nas na łodzi. Mijane obrazy za szybą świadczyły raczej o tym, że znajdujemy się na biedniejszej wyspie Indonezji. Klotok prosty ale funkcjonalny, obsługa miła. Szybko podano obiad i pomimo prymitywnej kuchni smaczny i urozmaicony: ryż, makaron, mięso, owoce. Powoli zapadał zmrok a my sunęliśmy łodzią pośród dżungli pełnej zaskakujących odgłosów. Czas zwolnił i można było poszybować z dala od kołatających w głowie myśli, waga wielu problemów z pozycji Borneo jakby nieco się zmieniła. Już dawno nie zaznałam takiego spokoju, nic mnie nie goniło, nigdzie się nie spieszyłam i to były emocje od dawna pożądane i długo oczekiwane. Dostaliśmy jeszcze bogatą kolację i czas było szykować nocleg. Stoły i krzesła zostały pozbierane, na pokładzie rozłożono materace i moskitiery. W zaimprowizowanej łazience można było wziąć całkiem fajny prysznic, toaleta też dawała radę. Klotok zacumował przy brzegu, wyłączono silnik, zgasły światła. Zostaliśmy otuleni nieprzeniknioną ciemnością i ciszą od czasu do czasu przerywaną głosami zwierząt - coś NIESAMOWITEGO!!!










 












czwartek, 30 listopada 2023

Indonezja 2023 - 16 czerwca (Bali: tarasy ryżowe Tegalalang, kawa Kopi Luwak, Świątynia Tirta Empul; lotnisko w Surabai na Jawie)

No i faktycznie za nami pierwsza dobrze przespana noc. Jak widać trochę trwała kołomyja związana ze zmianą czasu. Pobudka o szóstej, wczesne śniadanie, bo wyjazd zaplanowano wpół do dziewiątej a trzeba było jeszcze spakować bagaże. Tego dnia bowiem opuszczaliśmy hotel, Ubud i wyspę.

Zwiedzanie tej części Bali zaczynamy od pobliskich tarasów ryżowych Tegalalang. Pierwsze zetknięcie z z tarasami ryżowymi naprawdę oszałamia. Niby wiemy co nas czeka, ale gdy zostajemy zaatakowani taką nieprzebraną masą zieleni to nie ma mocnych - każdy wydaje obciachowe ochy i achy, bo zwyczajne inaczej się nie da. Nie przeszkadzały mi huśtawki czy atrakcje typu zdjęcie z koszami do zbierania ryżu - normalny biznes, jak w każdym turystycznym miejscu, a fotki jedyne w swoim rodzaju. Spacer pośród pól daje też możliwość podpatrzenia pracujących Balijczyków albowiem trzeba pamiętać, że to nie żadna cepeliada tylko pola uprawne. Byliśmy tam dość wcześnie więc turystów nie było wielu, autobusy dopiero zaczynały podjeżdżać.

Drugi punkt programu to plantacja kawy kopi luwak, jednej z najdroższych kaw świata. Byłam ciekawa tego miejsca. Plantacja bardzo przypominała mi  te zwiedzane na Zanzibarze - mnóstwo egzotycznych owoców i przypraw, a wśród nich pojedyncze klatki z łaskunami palmowymi (nazywanymi potocznie cywetami, a lokalnie luwakami). Jak wyjaśnił nam przewodnik, klatki to miejsca, gdzie rekonwalescencję przechodzą chorujące osobniki, my widzieliśmy dwa. Możliwość opiekowania się słabszymi zwierzętami jest warunkiem uzyskania zgody na produkcję kawy. Zgodnie z tą informacją nie ma mowy o karmieniu zwierząt w ciasnych klatkach, i bardzo chcę w to wierzyć. Sam przewodnik przyznał jednak, że oprócz plantacji z certyfikatami  istnieje nielegalna produkcja, mniej humanitarna, z różnym skutkiem zwalczana przez lokalne organizacje. Luwaki żyją w lasach, ziarna owoców kawowca są im potrzebne do prawidłowego trawienia. Zjadają tylko najlepsze owoce, które po przejściu przez ich przewód pokarmowy tracą gorzki smak, kawa z nich wytwarzana zyskuje nowy, łagodny aromat. Spacer zakończyła degustacja kawy oraz wielu rodzajów herbaty produkowanych na tej plantacji. W miejscowym sklepie zakupiłam prezenty dla bliskich: stugramowe opakowania Kopi Luwak arabika oraz herbaty z  mangostanu (to moje odkrycie).

Ostatnim miejscem do zobaczenia była Świątynia Tirta Empul - balijska świątynia wodna położona w pobliżu miasta Tampaksiring z 926 roku naszej ery. Kompleks świątynny składa się z licznych bram, labiryntu dziedzińców, ołtarzy i posągów oraz najważniejszej konstrukcji kąpielowej słynącej ze świętej wody źródlanej, do której balijscy Hindusi udają się w celu rytualnego oczyszczenia. Legenda powstania świątyni dotyczy tradycyjnie walki dobra ze złem, pomiędzy królem Mayadenawa a bogiem Indra. Ostatecznie to bóg Indra z potężną siłą uderzył w ziemię tworząc źródło z uzdrawiającą wodą. Przed wejściem do świątyni należy założyć sarong nawet jeśli nasze ubranie zakrywa talię i nogi. Przechadzając się po świątyni można oprócz wielu turystów obserwować Balijczyków medytujących a następnie zanurzających swoje głowy w kolejnych fontannach dużego basenu.

Po zwiedzaniu zjedliśmy lunch, jak zwykle ryż, kurczak, symboliczne warzywa, trochę owoców. Potem już tylko dwu i pół godzinny transfer na lotnisko realizujące loty krajowe. Ponad dwugodzinne opóźnienie lotu nikogo nie poruszyło więc to chyba trochę norma. Dla nas miało to jednak konkretne następstwa - na niewielkim lotnisku w Surabai na Jawie byliśmy po 21, co oznaczało, że wszystkie knajpki właśnie się zamykały. Nikt nie chciał nam już nic podać, a prosiliśmy. Nocleg zaplanowano w lotniskowym hotelu, baaardzo budżetowym. Pani w recepcji zaproponowała wybór dania mrożonego, które zostało odgrzane w mikrofalówce. No bieda, ale coś tam wrzuciliśmy. Trzeba było jeszcze wybrać śniadanie: kanapka albo ryż. Pokój tylko trochę większy od schowka na walizkę, toaleta na pewno mniejsza od tej w samolocie. Klimatyzacja i liczne wiatraczki rzęziły tak głośno że o spaniu można było tylko pomarzyć. Na szczęście to tylko jedna noc.  

 








































































 


































 

niedziela, 19 listopada 2023

Indonezja 2023 - 15 czerwca (Bali: wulkan Batur, Batur Natural Hot Spring)

Niestety, sen dalej nie nadchodził. Poleżeliśmy w ciszy jakieś trzy godziny i zrezygnowani zaczęliśmy przygotowania do wymarszu. Temperatury w Ubud przyjemne, jednak pamiętając wskazówki internautów do plecaka spakowałam polar, lekką kurtkę od wiatru i deszczu, cienką czapkę i rękawiczki.

Start o drugiej w nocy, pustymi ulicami ponad godzinę jechaliśmy na duży parking w pobliżu wulkanu. Przywitały nas oświetlone budki serwujące poszczególnym grupom symboliczny posiłek (smażony banan i ciepłe napoje) - takie doładowanie kalorii przed trekkingiem. Była tam też ostatnia okazja na skorzystanie z toalety, i chociaż funkcjonuje od lat i jest płatna, to dzielnie utrzymuje poziom etiopski (bez wody). Samochód podwiózł nas jeszcze dość wysoko pokonując cały odcinek asfaltowej drogi. Podejście momentami dość strome i kamieniste, ale bez jakiś specjalnych trudności (długość ok. 2 km, wznoszenia 380 m). Maszerowaliśmy w kompletnej ciemności więc czołówki przydały się nadzwyczajnie. Na szczycie byliśmy dość wcześnie za co zostaliśmy nagrodzeni miejscami na ławeczkach w dobrym punkcie widokowym. Miejscówka świetna ale oczekiwanie na wschód słońca trwało prawie dwie godziny. Marsz pod górę nas rozgrzał, szybko jednak stygliśmy w 14 stopniach i przewalających się mgłach. Wykorzystałam wszystkie ciuchy zabrane do plecaka i było mi nieźle. Tak sobie siedzieliśmy podziwiając zjawiska na niebie, jezioro Batur i oświetlone wioski, przewodnicy przygotowali jeszcze przekąski i herbatę. Tłum na szczycie gęstniał z każdą minutą, mimo chłodu humory dopisywały, ktoś nawet wyciągnął gitarę i tak oprócz widowiska na firmamencie trafił nam się występ akustyczny. Po wschodzie słońca i zrobienia miliona zdjęć podeszliśmy jeszcze na brzeg  kaldery, chmury pędziły z dużą prędkością i dolina bardzo ładnie nam się odsłoniła. Zejście do samochodów znacznie łagodniejsze, bez kamieni. Autem udaliśmy się do wioski Toya Bungkah.

Po trekkingu czekała nas nagroda - półtoragodzinny pobyt w gorących źródłach Batur z widokiem na jezioro i góry. Batur Natural Hot Spring obejmuje dziesięć naturalnych basenów z gorącymi źródłami, które są podgrzewane głęboko w ziemi przez aktywność wulkaniczną góry Batur. Baseny są bardzo ładnie wkomponowane w krajobraz ale niewątpliwie infrastruktura nadszarpnięta zębem czasu, takie lata dziewięćdziesiąte. Po opłaceniu wejścia otrzymuje się kluczyk do szafki i duży ręcznik. Można skorzystać z przebieralni i pryszniców (mydło, szampon). Bardzo fajny odpoczynek. 

W drodze do Ubud zjedliśmy lunch w ładnie położonej restauracji, niestety w menu tylko indonezyjski fast food. Coś tam każdy sobie wybrał ale smaczne to to nie było.

Popołudnie wolne do zagospodarowania co dla mnie oznaczało wyczekiwany balijski masaż. Choćby dla tych masaży warto tu przyjechać - 90 minut rzetelnej roboty kosztowało w salonie naprzeciwko naszego hotelu 160 rupii. Potem kolacja w pobliskiej restauracji, nie chciało nam się daleko szukać. Ja zjadłam smażony ryż  i kaczkę, Maciek sałatkę oraz kurczaka z grilowanymi warzywami, do tego miejscowe wino, wszystko nieźle smakowało.

Objedzeni i jednak trochę zmęczeni dość wcześnie zakończyliśmy dzień licząc na pierwszą dobrze przespaną noc.