środa, 17 października 2018

Trekking do bazy pod Everestem przez trzy przełęcze 2017 - podsumowanie

W tym podsumowaniu odniosę się tylko do różnic lub nowych wrażeń w stosunku do pobytu w Nepalu rok wcześniej.
Termin trekkingu mieliśmy podobny i także tym razem pogoda nas nie zawiodła. W tym regionie jest to nawet ważniejsze ze względu na lot samolotem - załamanie pogody może opóźnić rozpoczęcie akcji górskiej lub uniemożliwić powrót o czasie. Nam wszystko zagrało.
Klimat w dolinie Kumbu jest chyba jednak ostrzejszy niż wokół Manaslu bo chorowali wszyscy. Mnie kaszel męczył kilka tygodni, Maciek jeszcze w samolocie zagorączkował i oparło się o antybiotyk. Myślę, że były dwie podstawowe przyczyny takiego obrotu zdarzeń. Pierwsza: trekking do Everest Base Camp przez przełęcze przewiduje kilkudniowy pobyt na wysokościach powyżej 4000 m n.p.m., a my nawet w wersji skróconej zaliczyliśmy dwa noclegi powyżej 5000 m n.p.m. - to musi kosztować. Druga przyczyna wiąże się ze stopniem rozbudowy zaplecza turystycznego na szlaku. Już pierwsze odcinki trekkingu pokazują sporą różnicę z regionem wokół Manaslu: lodże na wyższym poziomie, kuchnia bardziej zróżnicowana, widać, że tradycja obsługiwania grup turystycznych jest dużo dłuższa. Niestety, mam wrażenie, że płacimy za to zdrowiem. Wyższy komfort zabudowań wiąże się bezpośrednio z możliwością ogrzania pomieszczeń (korelacja ta rośnie wraz z wysokością) a powszechną praktyką na trasie jest wykorzystywanie suszonego łajna jaków jako paliwa w piecykach. W jadalniach rozchodzi się miłe ciepło ale z kominów wali czarny dym. Jako że mijane osady są całkiem spore to i powietrze nad nimi mocno zanieczyszczone. A my to wszystko wdychamy! Tak więc nie wiem, czy bardziej szkodziła nam sama wysokość czy smog na niej. Za wyższy standard hoteli płacimy też bezpośrednio, po prostu wszystkie usługi są w tym regionie droższe średnio o jakieś 30%, od butelki wody po prysznic.
Trekking przez przełęcze do Everest Base Camp jest trudniejszy od obejścia  Manaslu. Program w podobnym czasie obejmuje znacznie więcej wyzwań, co wymusza szybkie tempo przemieszczania, zwłaszcza po okresie aklimatyzacji. Nasza grupa po zredukowaniu programu i tak zaliczyła trzy piątki (Kongma La, Everest Base Camp, Kala Patthar) oraz dwa noclegi powyżej 5000 m n.p.m. Ja czułam się wystarczająco dowartościowana. Nie wiem, czy przejście tego trekkingu w odwrotną stronę nie jest lepszym rozwiązaniem, mijaliśmy sporo grup tak właśnie idących. Na pewno zdobycie przełęczy Kongma La byłoby mniej uciążliwe. To co mnie najbardziej na trasie zdziwiło i zmęczyło, to fakt, że tak naprawdę typowa wspinaczka w górę dotyczyła tylko ostatniego, może 50-metrowego podejścia na Kongma La i krótkiego wejścia na Kala Patthar. Przez CAŁĄ drogę, także na wysokościach 4000 - 5000 m n.p.m., po każdym podejściu zaraz następowała utrata wysokości (pokazują to liczby wejść i zejść przypisane do poszczególnych odcinków trasy). Zwykle takie ukształtowanie terenu występuje w niższych partiach gór, wyżej spodziewałam się po prostu wspinaczki i na taką zabawę nie byłam przygotowana.
Trzydniowy pobyt w Katmandu pozwolił nam daleko bardziej poznać miasto. Odkryliśmy fajne restauracje, ciekawe sklepy z lokalną wytwórczością, lepiej zorientowaliśmy się w cenach i zasadach targowania. Po raz pierwszy na tej wyprawie miałam spory kłopot z oczami: od przełęczy Kongma La spojówki piekły, momentami bolały, mimo stosowania sprawdzonych wcześniej okularów chwilami nie mogłam patrzeć. W górach ratowały mnie krople  przywiezione z Polski, jednak w Katmandu dołączyła się infekcja. Nie wierzyłam w lokalne zaopatrzenie medyczne ale o dziwo niedaleko naszego hotelu była spora apteka, która zadziwiła nas asortymentem. O co byśmy nie pytali było do kupienia od ręki, bez recept, za naprawdę śmieszne pieniądze. Tak że jeśli wiesz o co pytać kupisz bez problemu w dobrej cenie.
Na koniec kilka słów o organizatorach. Agencja 4Challenge w zasadzie spełniła moje oczekiwania i na przyzwoitym poziomie zrealizowała wyprawę. W Katmandu współpracowała z miejscową agencją Satori Adventures i na niej głównie spoczywała logistyka trekkingu. Nie miałam większych zastrzeżeń, aczkolwiek wybranie hoteli w Namche Bazar i Lukli było zbyt daleko posuniętą uprzejmością w stosunku do właścicieli. Zaskoczyła mnie natomiast różnica w sposobie organizacji trekkingu. Wcześniejszą wyprawę wokół Manaslu obsługiwali młodzi mężczyźni, a w niektórych przypadkach na pewno chłopcy o typowej hinduskiej urodzie, szczupli, drobnej postury ciała, bardzo bezpośredni w obcowaniu. Uśmiech często gościł na ich twarzach. Nieraz mijając się na trasie zamienialiśmy kilka słów, chętnie pozowali z nami do zdjęć. Na ostatniej wspólnej kolacji sirdar Ganesh wygłosił uroczystą mowę, podziękowaliśmy sobie nawzajem, nasz lider wręczył napiwki od nas wszystkich. Zrobiło się sympatycznie. Przypominało to relacje na Kili. Tym razem było całkiem inaczej. Szerpowie – lud tybetański zamieszkujący Himalaje w Indiach i Nepalu obsługują większość wypraw w tym regionie. Pierwsze zetknięcie z przewodnikami w hotelu pozwalało zauważyć różnice.  Mężczyźni niewysocy o krępej budowie ciała, oszczędną mimiką i surowszym spojrzeniu sprawiali wrażenie silnych i wytrwałych. Szło z nami trzech przewodników Szerpa co stanowiło bezpieczne minimum przy tym programie i takiej liczbie uczestników. Dziwiło nas, że podczas całego trekkingu nie mieliśmy wielu okazji spotkać tragarzy, głównie kontaktowaliśmy się z przewodnikami. Bagaże znikały rano i czekały na nas wieczorem. Sposób prowadzenia wyprawy wymusił swego rodzaju izolację. Dopiero w Namcze Bazar, kiedy czekaliśmy na pozwolenie szybszego schodzenia w dół dostrzegłam trzech tragarzy rozmawiających z Sunilem. Prezentowali się dużo gorzej niż ci z poprzedniej agencji: zdawali się być w dużo bardziej zaawansowanym wieku, ubrani mocno niewystarczająco jak na te wysokości, sprawiali wrażenie wycieńczonych. Patrząc na nich i nasze torby poczułam się tak jakoś nieswojo. Napiwek wręczaliśmy im przez sirdara. Podczas ostatniej kolacji podeszli do nas osobiście  i podziękowali, ale odbyło się to naprędce i tak szybko, że nawet nie nawiązaliśmy kontaktu wzrokowego. Dziwnie.
Lider z Polski też zaskoczył nas trochę sposobem prowadzenia akcji górskiej. To że posiłki będziemy zamawiać indywidualnie i płacić oddzielnie było wiadomo, ale sposób podziękowania Szerpom też spadł na nas. Do tej pory na wyprawach zawsze wspólnie radziliśmy się co do napiwków, i w jakiejś mniej lub bardziej uroczystej formie cała grupa dziękowała przewodnikom i tragarzom za wysiłek a lider wręczał zebraną sumę. Tym razem wszyscy byli nieco zdezorientowani koniecznością ustalenia wysokości tipsów, ja powołałam się na ubiegłoroczne uzgodnienia pod Manaslu ale do tej pory nie wiem, czy trafiliśmy z kwotą. Po raz pierwszy też byłam świadkiem dramatycznego przebiegu choroby wysokościowej u jednego z uczestników wyprawy. Zwykle na tego rodzaju trekkingach aklimatyzacja była tak stopniowana, że objawy nie wychodziły poza ból głowy, nudności czy uczucie rozbicia. Dlatego po tym doświadczeniu zupełnie inaczej patrzę na sposób prowadzenia akcji górskiej pod Manaslu. Michał Płachetka od około 3000 m n.p.m. co wieczór przed snem pytał każdą osobę o samopoczucie, apetyt, ból głowy oraz mierzył saturację, po czym wszystko to skrupulatnie zapisywał. Wtedy wydawało mi się to przesadą, ale teraz rozumiem, że on po prostu chronił swój tył...k i nas przed nieszczęściem. Zastosował regułę ograniczonego zaufania (i słusznie - w końcu nikogo z nas nie znał) co zaowocowało bezpiecznym przebiegiem wyprawy.
Podsumowując: region Parku Narodowego Sagarmatha polecam, ale trzeba pamiętać o paru szczegółach. Powietrze zdradliwe mimo słonecznej pogody, zanieczyszczenie okrutnie; baza turystyczna niezła ale można też kiepsko trafić; ceny w wybieranych lodżach dla turystów wysokie, wystarczy wyjść parę metrów w głąb osady i jest dużo lepiej; lokalne agencje tną koszty do bólu; wszędzie obowiązuje zasada "jesz tam gdzie śpisz"; każdy odcinek trasy pokonujemy sinusoidą, nie ma zmiłuj. Jeśli zachowamy podstawowe zasady bezpieczeństwa (znaczy zdrowy rozsądek) to nie powinno być większych problemów z wysokością. Dobrze mieć to na uwadzę bo wyjątkowo można nie spotkać na swojej drodze ekipy z komorą hiperbaryczną. A w trudnych chwilach wystarczy się zatrzymać i unieś głowę -  pejzaże wynagrodzą wszystko!

środa, 26 września 2018

Nepal 2017 - 17 listopada (Katmandu, Pałac Królewski)

To nasz pożegnalny dzień w Nepalu. Ponieważ lot powrotny był wieczorem postanowiliśmy po raz ostatni podjąć próbę sforsowania Pałacu Królewskiego - „Narayanhiti”. Wierzyliśmy, że tym razem wypali, bo wg informacji otwarte miało być od 11 do 15 a my byliśmy mocno zdeterminowani. Jak sobie wcześniej postanowiłam do plecaka zapakowałam pozostałe z trekkingu batony, ale koczującej kobiety z dziećmi tym razem nie spotkaliśmy. Odetchnęłam z ulgą, choć zdawałam sobie sprawę, że być może koczują przy innej zakurzonej ulicy. Na miejsce przybyliśmy pół godziny przed otwarciem zajmując czołowe miejsce w tworzącej się kolejce. Chętnych przybywało w niesamowitym tempie i do tego co chwilę autobusy wysadzały całe klasy dzieciaków. Kolejka robiła się jakaś taka zakręcona i chaotyczna, zaczęłam wątpić, czy uda nam się przebić. Punktualnie o jedenastej otworzono dużą bramę puszczając grupy zorganizowane. Jednocześnie w małej bramie pojawił się kierujący ruchem strażnik i gestem najpierw zaprosił do kasy oczekujące "białe twarze", potem indywidualnych turystów z Nepalu. Odetchnęłam z ulgą. Cena biletu dla Nepalczyków 100 rupi, dla reszty świata 500 rupi. Do biletów dołączona jest krótka informacja w języku angielskim z rysem historycznym i opisem poszczególnych sal. Od kasy należało przejść do przechowalni i zostawić bagaż oraz wszystkie urządzenia służące do rejestracji. Już wiedziałam, że z filmu i zdjęć nici.
Przed wejściem na teren ogrodów ustawione były bramki (osobno dla kobiet, osobno dla mężczyzn) do rewizji osobistej. Tu już zaczęła ogarniać mnie wesołość, bo kilka pałaców w życiu udało mi się zwiedzić, ale podobnych cudów nie przerabiałam. Zostałam bardzo skrupulatnie przeszukana, pani nawet zaginała mój paszport sprawdzając, czy to aby nie telefon. Maciek zapomniał o GoPro  w kieszonce spodni i musiał wrócić do przechowalni.
Nazwa pałacu została utworzona z dwóch słów Narayana (nazwa hinduskiego bóstwa Wisznu) i Hiti (oznacza strumień wody). Gmach sprawia wrażenie nowoczesnej budowli. Został ukończony w 1970 roku według projektu kalifornijskiego architekta Benjamina Polka. Zdziwiły mnie liczne budki strażnicze z żołnierzami pod bronią - czyżby muzeum kryło jakieś nadzwyczajne skarby???
Zwiedzając poszczególne sale musieliśmy przedzierać się przez liczne szkolne wycieczki. Chociaż Nepalczycy w 2008 roku obalili monarchię to tłumnie odwiedzają pałac, który wszakże jest częścią ich historii.
W pałacu jest tyle sal ile dystryktów liczy Nepal. Po przekroczeniu głównych drzwi wchodzi się do sali przyjęć, która nosi nazwę Kaski Sadan, czyli Kaski Dystrykt. Salę zdobią wyprawione skóry dwóch tygrysów bengalskich upolowanych przez Króla Mahendrę i Króla Birendrę. Na ścianach można oglądać portrety władców Nepalu naturalnych rozmiarów. Tutaj miały miejsce audiencje dla polityków czy zaprzysiężenia wysokich urzędników państwowych. Najważniejszym miejscem w pałacu jest sala tronowa zwana Gorkha Baithak. Jej konstrukcja nawiązuje do hinduskiej pagody. Wrażenie robi olbrzymi żyrandol zawieszony na wysokości 60 stóp. Pod tym wysokim sufitem znajduje się tron króla Nepalu. Można też zajrzeć do części prywatnej pary królewskiej. Byłam zaskoczona niewielkimi rozmiarami sypialni. Ciekawił mnie poziom wyposażenia łazienek, ale drzwi do nich były zamknięte. Na ścianach wisi mnóstwo fotografii przedstawiających wizytujących Nepal sławnych gości, być może byli tam też przedstawiciele Polski, ale nie udało mi się ich znaleźć.
Pałac był świadkiem krwawego dramatu, który doprowadził do końca istnienie monarchii w Nepalu. 1 czerwca 2001 roku książę Dipendra, następca tronu, zastrzelił dziewięcioro członków swojej rodziny, pięcioro ranił, po czym popełnił samobójstwo. W grę podobno wchodził wątek miłosny. Masakry dokonano w przylegającym do pałacu pawilonie, który służył jako miejsce rekreacji. Nowy król Gyanendra (brat zamordowanego króla Birendry) nakazał zburzenie tego pawilonu i obecnie pośród ruin można jedynie obejrzeć miejsca odnalezienia ciał, zaznaczone i podpisane. Ponoć pawilon ma być odbudowany.
Pałac na pewno  przepychem góruje nad resztą budowli w Nepalu, ale nie znalazłam tam niczego, co by tłumaczyło siły zbrojne wokół  budynku. Pracownicy w muzeum są mało sympatyczni, ogrody wokół niespecjalnie zadbane, toalety dla zwiedzających żałosne. Ale jest to jedyna okazja by podejrzeć, jak wyglądało królewskie życie po nepalsku.
Po zwiedzaniu poszliśmy na pożegnalny lunch, oczywiście do Utse. Jak zwykle było dużo i smacznie. Mieliśmy trochę czasu do transferu na lotnisko co wykorzystałam na wydanie ostatnich rupi na Tamelu. Podróż na lotnisko i wylot z Katmandu odbyły się zgodnie z planem. Lot przebiegł bez niespodzianek, chociaż kaszel mieliśmy tak intensywny, że niektórzy turyści w samolocie pozakładali maseczki na twarze. Aż dziw, że nie zarządzono kwarantanny 😷.






poniedziałek, 3 września 2018

Nepal 2017 - 16 listopada (Katmandu, Świątynia Dakshinkal, Tamel)

Rano w pokoju 20°C. Kaszel nie odpuszczał, a rozbicie poranne jakby się spotęgowało, zwłaszcza u Maćka. Tego dnia zaplanowaliśmy wypad 20 km za miasto do miejsca kultu bogini Kali. Taksówką za 40 USD dojechaliśmy do świątyni Dakshinkali. Na transport publiczny, oczywiście dużo tańszy nie mieliśmy czasu (przy tych drogach a właściwie ich braku mogłoby braknąć dnia), ale przede wszystkim tak jakoś nie czuliśmy się na siłach. Wiedzieliśmy, że jest to jedna z najważniejszych świątyń poświęconych bogini Kali w Nepalu więc sporym zaskoczeniem był widok sanktuarium, którym okazała się położona pośród zieleni spora kapliczka z niewielkim dziedzińcem. Zdobienia oczywiście typowe dla nepalskich obiektów kultu. Wyznawcy hinduizmu stają przed obliczem bogini boso niosąc dary i prosząc o błogosławieństwa. Ten dzień nie był na szczęście dniem rzezi (to wtorki i soboty) ale i tak wypatrzyliśmy w kolejce pielgrzymów jednego koguta. Wizerunku Kali nie można zobaczyć gdyż zasłaniają ją girlandy kwiatów. Otoczenie świątyni to takie skrzyżowanie odpustu z jarmarkiem w wersji nepalskiej, niestety w najgorszym wydaniu. Na schodach żebracy sprzedają na garści porcje surowego ryżu co jest niezmiennym elementem każdej świątyni, ale walające się śmieci i smród przepalonego oleju już niekoniecznie. Jak na tak ważny obiekt w religii hinduskiej trudno mi było zaakceptować fakt, że pięknie ubrane kobiety i mężczyźni w odświętnych strojach pielgrzymują wiele kilometrów do miejsca, gdzie byle jakie, dziurawe szmaty osłaniają święte figurki, a zwiedzający robią sobie zdjęcia pośród porozrzucanych butelek, puszek i papierów. Brakowało mi atmosfery sacrum. Na koniec wycieczki Maciek skorzystał z miejscowej toalety, ale wyszedł jakiś milczący i nie chciał się podzielić wrażeniami.
Lunch zjedliśmy blisko naszego hotelu, w Black Olives Cafe and Bar - kapitalne miejsce, godne polecenia. Czysto, smacznie, rewelacyjne koktajle z awokado i papai.
Pałac Królewski znowu poza naszym zasięgiem - bilety do godziny 14 😕. Jeszcze do żadnego zabytku nie dobijałam się tak długo. Nie byłam zachwycona koniecznością trzeciej próby, bo za każdym razem w tym samym miejscu mijaliśmy kobietę koczującą tuż przy nieprawdopodobnie ruchliwej ulicy (my chodziliśmy tam w maskach żeby przeżyć). Przy niej dwoje całkiem gołych, kilkuletnich dzieci bawiło się grzebiąc w pyle. Nie zaczepiali nikogo ale postanowiłam następnego dnia spróbować dać dzieciakom coś do jedzenia, bo zostało nam sporo energetycznych batonów.
Jako że pałac nie wyszedł mieliśmy całe popołudnie na spacer po Tamelu i zakupy. Nawet znaleźliśmy coś jakby supermarket z normalne umieszczonymi cenami na opakowaniach. Z prawdziwą radością, nareszcie bez targowania zakupiłam herbatkę z rododendronów.
Kolacja w Oliwce: pstrąg i gulasz - niezłe.







wtorek, 28 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 15 listopada (Katmandu, Ogród Marzeń)

Rano w pokoju 20°C. Noc niezła, ale kaszel nie odpuszczał. Po przebudzeniu czułam się trochę rozbita i po śniadaniu potrzebowałam chwili na ogarnięcie. Przed nami trzy dni pobytu w Katmandu. Te zapasowe trzy dni po trekkingu były rezerwą dla ewentualnego zakorkowania lotniska w Lukli. Zdarza się, że pogoda nie pozwala na startowanie i lądowanie samolotów. Lotnisko jest wtedy zamknięte, a zespoły schodzące z gór ustawia się w kolejce aż do odwołania. Nie można tego przewidzieć kupując bilety powrotne do kraju więc wypróbowanym sposobem jest zostawienie sobie bezpiecznego zapasu. Jako że pogoda nas nie zawiodła dostaliśmy sporo czasu na zwiedzanie okolicy. Wycieczki zorganizowane do najważniejszych  zabytków Katmandu zaliczyliśmy w ubiegłym roku i teraz planowaliśmy indywidualnie poszwendać się po mieście. Cieszyła mnie ta perspektywa spacerowania bez pośpiechu. Mieliśmy nadzieję zaliczyć dwa nowe dla nas miejsca: Ogród Marzeń i Pałac Królewski.
Ogród jest ładnym zakątkiem ciszy i zieleni, rzadkość w Katmandu. Wstęp 200 rupi (trochę nas zaskoczyło), ale rozumiem, że utrzymanie tego miejsca w tak zanieczyszczonym mieście musi kosztować. Było dość ciepło, w środku sporo osób wylegiwało się na zadbanych trawnikach rozmawiając, czytając lub pracując na komputerach. Prawie jak w Central Parku. Pewnie o innej porze roku wrażenie byłoby lepsze, bo większość roślin już przekwitła, ale i tak było fajnie.
Natomiast pierwsza próba zwiedzenia Pałacu Królewskiego spalona - wtorki i środy zamknięte.
Lunch zjedliśmy w ciekawej kafejce planując następny dzień. Wieczorem cała grupa spotkała się na kolacji w naszym hotelu. Dania dość drogie, mój stek i Maćka dal-bhat smaczne, ale np. mrożone pizze odgrzewali w mikrofalówkach - porażka. Wszyscy na wyścigi popisywali się okrutnym kaszlem, trudno było wskazać zwycięzcę. Z pokorą czekaliśmy na przesilenie choroby.












niedziela, 26 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 14 listopada (Lukla, Katmandu)

Rano w pokoju 10°C. Noc niezbyt dobra, bo u wszystkich nasilił się Khumbu cough. Ilość zużytych chusteczek mogła śmiało walczyć o rekord Guinnessa. Bagaż główny został zabrany, chociaż groziło nam popychanie toreb w kierunku lotniska. Wieczorem poprzedniego dnia Sunil oznajmił, że tragarze zakończyli pracę, odebrali napiwki i pożegnali się. Widząc jednak nasze miny coś tam wykombinował. Spacerek na lotnisko trwał nie więcej niż 10 minut.
Lotnisko w Lukli jest bardzo nietypowe. Czas odlotu nie ma nic wspólnego z zaplanowaną godziną  a wiele ze sprytem i obrotnością miejscowego przewodnika. Od jego zaradności i nie ma co ukrywać, znajomości zależy ważenie bagażu i szybkość odprawy. Nie obyło się też pewnie bez jakiś dodatkowych argumentów. Odbyły się różne kontrole, prześwietlanie bagażu, ale po raz pierwszy spotkałam się z tym, że podczas całej odprawy ani razu nikt nie chciał ode mnie paszportu a tylko 3 dolary za nadbagaż. Mimo numeru 1 na biletach musieliśmy trochę poczekać, bo nasz samolot wymagał jakiejś szybkiej renowacji, głównie za pomocą młotka. Chociaż byliśmy lekko zestrachani lot przebiegł bez komplikacji.
Wróciliśmy do hotelu Manag. Trafił nam się pokój na 4 piętrze częściowo z widokiem na góry i Katmandu (co niestety zawsze oznacza jakieś rudery i gruzowiska). Po krótkim buszowaniu po Tamelu poszliśmy na lunch do Utse - jak zwykle było pysznie. Potem drzemka rehabilitacyjna i uroczysta kolacja ufundowana przez miejscową agencję organizującą nasz trekking. Zostaliśmy zabrani do restauracji w zupełnie innej części Katmandu. Zaskoczyła nas konieczność ściągnięcia butów. Stoły były niskie, do siedzenia po turecku. Podano typowe dnia kuchni nepalskiej ale w wersji lux oraz tutejszą wódkę do degustacji. Były też występy ludowe dla gości. Całkiem oryginalnie. Myślę, że i kuchnię bardziej byśmy docenili, gdyby nie fakt, że ostanie dwa tygodnie obcowaliśmy z nepalskim menu, co prawda w prostszej formie, ale po prostu nam się już przejadło.
Niestety, rekonwalescencja nie przebiegała tak szybko jak byśmy sobie tego życzyli. Kaszel nie odpuszczał.

Nepal 2017 - 13 listopada (Phakding, Lukla)

Rano w pokoju 8°C. Śniadanie jedliśmy niespiesznie przy dźwiękach popularnej mantry. Oprócz nas w jadalni było kilka osób, które chyba przedłużały sobie aklimatyzację. Poprzedniego dnia jeden chłopiec z licznej nowo przybyłej grupy niespodziewanie podczas kolacji z łomotem osunął się na ziemię. Byliśmy zaskoczeni tak gwałtowną reakcją na wysokość już w tym miejscu. Po tym zdarzeniu kilkoro młodych ludzi z opiekunem pozostało w Phakding, reszta ruszyła w górę. Jak się okazało choroba wysokościowa niejedno ma oblicze, potrafi zaskakiwać na całkiem niespodziewanych wysokościach. My przed dziewiątą rozpoczęliśmy schodzenie do Lukli. Marsz 7,5 km zajął nam 3,5 godziny, 461 m podejść, zejść 242 m. Szliśmy w pełnym słońcu, odcinek jednak już mniej malowniczy ze względu na większą ilość osad ludzkich (zanieczyszczenia😷). Byliśmy zdumieni mnogością mijanych zespołów, które dopiero rozpoczynały wspinaczkę. Nie wiem jak długo trwa w Himalajach sezon turystyczny, ale wyglądało na to, że co najmniej do końca listopada.
Zakwaterowano nas w hotelu Everest Plaza (skąd oni biorą te pretensjonalne nazwy), który jak nam się wydawało należał do rodziny miejscowego przewodnika. Hotel nędzniutki, jedzenie niesmaczne, porcje małe. Szczęśliwie przy pokojach były łazienki z możliwością ciepłego prysznica, i to chyba uzasadniało nazwanie tego miejsca hotelem. Wręczyliśmy przewodnikowi napiwki dla niego i naszych tragarzy, podziękowali nam osobiście przy kolacji. Popołudnie spędziliśmy w sympatycznej kawiarence, gdzie zjedliśmy lunch, duże desery, popijaliśmy kawę  i herbatę, przez duże okna mogliśmy obserwować ruch na lotnisku. Przed wieczorem dołączyła do nas reszta grupy schodząca z przełęczy. Wyglądali na zajechanych, ale zadowolonych. 
Przy kolacji miałam okazję stwierdzić, że prezentowaliśmy się raczej żałośnie. Wszyscy bez wyjątku mieli infekcje dróg oddechowych z potężnym katarem i kaszlem, co najmniej jedna osoba wysoko gorączkowała. Mieliśmy cichą nadzieję, że wraz ze schodzeniem z wysokości objawy będą szybko ustępować. Niecierpliwie więc oczekiwaliśmy powrotu do Katmandu.





niedziela, 12 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 12 listopada (Namcze Bazar, Phakding)

Rano w pokoju 7°C, budziliśmy się w promieniach słońca. Śniadanko o ósmej, jeszcze zastaliśmy przy stole trójkę z Island Peak. Chłopcy szykowali się już do drogi, ich plan zakładał tego dnia zejście aż do Lukli. Udało nam się jednak porozmawiać, sprzedali trochę wrażeń z ataku szczytowego. Chciałabym napisać, że posiłek odbył się w miłej atmosferze, i poniekąd tak było, ale natężenie kaszlu, u niektórych także ogólne objawy infekcji psuły dobre samopoczucie, które zwykle podczas powrotu nie bywa już niczym zmącone. Chyba płaciliśmy cenę za te dwa dni spędzone na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Ciągle czekaliśmy na decyzję co do możliwości przyspieszenia schodzenia, bo nie uśmiechało nam się spędzanie drugiego dnia w Namcze, a potem gnanie 18 km w dół do Lukli. Wszyscy byliśmy zainteresowani podzieleniem tej drogi, jak to było przy podchodzeniu. Sunil bardzo się bronił przed tym rozwiązaniem, ale w końcu poszedł nam na rękę. Tak więc niedziela to przyjemny marsz wzdłuż rzeki, krajobrazy cudo. Zaliczyliśmy przerwę na herbatkę i lunch, który okazał się miłą niespodzianką. Sunil zaproponował posiłek chyba u jakiś swoich znajomych, bo serdecznie się przywitali. Weszliśmy do niewielkiego, drewnianego domu, w środku było czysto, wnętrze ładnie urządzone. Czuliśmy się tak, jakby ktoś zaprosił nas do swojego domu na posiłek, otaczały nas rodzinne pamiątki i zdjęcia. Specjalnie dla nas rozpalono piec. Czekając na zamówione dania poznaliśmy właścicieli i ich małego chłopczyka. Podziwialiśmy gospodynię, która zarzuciła sobie koszyk z dzieckiem na plecy i zgrabnie nas obsługiwała. Jedzenie było świeże i smaczne. Kiedy pisałam ten post w dzienniczku, koleżanka zaglądając mi przez ramię pytała, czy na pewno napisałam, że były tam  najlepsze frytki na trasie. 
Po dotarciu do Phakding zatrzymaliśmy się w tym samym hotelu co przy podchodzeniu, ale tym razem dostaliśmy pokój z łazienką, a nawet z letnim prysznicem. Było jeszcze jasno, więc zeszliśmy do osady na rekonesans i natrafiliśmy na pięknie pachnącą piekarnię. Serwowała swoje własne wyroby oraz kawę z ziaren palonych w Katmandu.  Po wypiciu podwójnego espresso i zjedzeniu czekoladowo-marchewkowego ciasta poczułam się jak na prawdziwym urlopie. Z ciekawości kupiłam mały chlebek do spróbowania - smakował nieco inaczej niż nasze wypieki ale była to miła odmiana po dwóch tygodniach obcowania z ryżem.
Posumowanie dnia: trasa 10,5 km zajęła nam 5 i pół godziny, zejść 1059 m , podejść 304 m .
















wtorek, 7 sierpnia 2018

Nepal 2017 - 11 listopada (Tengboche, Namcze Bazar)

Rano w pokoju 2°C, ale wszyscy mieliśmy wrażenie, że zrobiło się cieplej. Wstałam o szóstej rano co pozwoliło na zrealizowanie skromnej, ale jednak, porannej toalety. Wykorzystałam tę niewielka ilość wody w rurach, która nie zamarzła. Kiedy obudziło się całe piętro krany już były suche. Ciepła jadalnia i smaczne  śniadanie to dobry początek dnia.
Pierwszy etap podróży to zejście 500 m w dół, co zajęło nam jakieś 50 minut. Potem już wolniej schodziliśmy z wysokości podziwiając jesień na stokach gór. Pojawiły się już kolory jak w naszych Beskidach, a nad tym wszystkim górowały ośnieżone szczyty Himalajów oczywiście w promieniach słońca. Już od kilku dni postanowiłam na trasie pozdrawiać wędrowców polskim "dzień dobry". Jak się okazało za zdawkowym "hello" zaskakująco często kryli się rodacy.
Podsumowanie trasy z Tengboche do Namcze Bazar: 8,5 km zajęło nam niecałe 5 godzin, zejść 850 m , podejść 448 m.
Ze średnim zachwytem ponownie powitaliśmy obskurny hotel Hill-Ten, chociaż ciepły prysznic bardzo nas ucieszył. Niespodziewanie natknęliśmy się na trójkę naszych kolegów wracających  z Island Peak - wszyscy stanęli na szczycie! Byłam taka dumna, jakbym to ja sama zdobyła tę górę. Na lunch wybraliśmy fajną knajpkę serwującą dość urozmaicone dania, które jakoś wyglądały i smakowały. Nie chcieliśmy wracać do naszego hotelu, więc prawie całe popołudnie spędziliśmy w tym sympatycznym lokaliku popijając espresso z kawy Illy (najprawdziwsze!), potem zieloną herbatkę i oglądając wyświetlany tam film o logistyce zdobywania Everestu współcześnie. Muszę powiedzieć, że po przeczytaniu książek Kukuczki i Rutkiewicz było to dla mnie pewne objawienie. Nie byłam świadoma stopnia komercjalizacji tego przedsięwzięcia.
Jako że nasz program był o jeden dzień krótszy niż reszty grupy w planie mieliśmy zaczekać na nich właśnie w Namcze Bazar.  Ale nikt z nas nie chciał spędzić dwóch noclegów  w Hill-Tenie, więc resztę wieczoru knuliśmy plany, jak namówić przewodnika do wyjścia rano i podzielenia odcinka do Lukli na dwa dni z noclegiem w Phakding, jak podczas wchodzenia. Po przymusowej kolacji w hotelu byliśmy coraz bardziej zdeterminowani, aby zrealizować nasz scenariusz.