niedziela, 31 marca 2019

Maroko 2018 - 3 listopada (wąwóz Todra, Merzouga, pustynia Erg Chebbi)

Rano w pokoju 15°C. Po śniadaniu (równie beznadziejnym jak kolacja) ruszyliśmy dalej. Po drodze zaliczyliśmy dwa punkty widokowe, więc były chwile dla fotoreporterów. W okolicach wąwozu Todra rozpoczęliśmy wycieczkę od spaceru pośród upraw daktyli, oliwek i granatów. Zwłaszcza te ostatnie zachęcająco wisiały nad naszymi głowami, niektórzy się skusili i kosztowali bezpośrednio z drzewa. Gdzieniegdzie mijaliśmy pracujące przy zbiorach rodziny, nad wodą kobiety robiące pranie. Nie pozwalali nam na robienie zdjęć, a szkoda, bo np. technika zbierania oliwek zaiste bardzo interesująca. W niewielkiej osadzie odwiedziliśmy oczywiście handlarza dywanami. Tym razem otrzymaliśmy zgodę na filmowanie. Odbyła się krótka prezentacja wyrobów, technik produkcji, sposobów barwienia itp. Zakupiłam  ładniutki bieżnik na stolik za 250 MAD.
Po zakończeniu spaceru naszym busikiem podjechaliśmy pod ścieżki wąwozu Todra. Przy drodze, jak wszędzie, pełno straganów z różnymi szmatkami, stada kóz i owiec. Masywne zbocza z maleńkimi postaciami wspinających się ludzi (podobno byli to Polacy) robiły duże wrażenie. Mieliśmy dość czasu na zwiedzenie przesmyku czy podejrzenie turystów próbujących swoich sił na skałach. Nie było chętnych w grupie na zakosztowanie wspinaczki ale po prawdzie nie było na nią czasu i ta propozycja w programie była czysto teoretyczna. Na jednej ze ścian grasowała sobie kózka, która odłączyła się od stada wybierając samotność. Chyba przeżywała kryzys osobowości.
Resztę dnia wypełniła podróż do Merzougi. Po drodze był jeszcze przystanek na zakup chust na pustynię (my przywieźliśmy podobne z Polski) i khettary - podziemne instalacje wodne.
Na miejsce przybyliśmy około godziny 18. Po wypisaniu karteczek meldunkowych (te de facto dotyczyły namiotów) ruszyliśmy na pustynię Erg Chebbi. Wsiadanie na wielbłąda nie jest trudne, zawsze asekuruje osoba znająca zwierzę, bo ich zachowania nie do końca są przewidywalne. Można było zabrać plecaki z rzeczami niezbędnymi na noc, także śpiwory. Ruszyliśmy w dwóch krótkich karawanach, przewodnicy szli obok chętnie robiąc nam zdjęcia. Nie miałam jakiegoś specjalnego wyobrażenia o pustyni, obawiałam się wiatru, chłodu i typowej komercji. Komercja oczywiście była (przecież to mekka turystów) ale uroda pustynnych wydm w promieniach zachodzącego słońca, a później wędrówka pod rozgwieżdżonym niebem - tego zwyczajnie nie da się opisać. Tym razem zagrało nam wszystko: nie padało, nie wiało, temperatura z 25°C w nocy spadła do 20°C, po prostu było cudnie.
Sam pustynny obóz był również miłą niespodzianką. Namioty lepsze niż się spodziewałam, duże, środkowa zasłona robiła z wnętrza jakby dwa pokoje po dwa łóżka. Wyciągnęliśmy śpiwory chociaż nie było to bezwzględnie konieczne, bo jakieś posłanie zastaliśmy na łóżkach. Wyobraźnia podpowiadała mi jednak, że "serwis hotelowy" wymieniał je nie częściej niż raz na sezon. Toalety na skraju obozu z wodą i mydłem. Na kolację dostaliśmy najlepszy tadżin jak do tej pory, czego po pustynnej kuchni zupełnie się nie spodziewaliśmy. Niektórzy przytargali miejscowe wino co znacznie umiliło wieczór. Po występach tubylców, przy ognisku i odgłosach bębnów śpiewaliśmy (a jakże) piosenki patriotyczne i inne zapamiętane przeboje.
Noc jedna z lepszych  w Maroku: cicho, dość ciepło, powietrze suche (idealne pod namiot), niebo fantastyczne.

















































poniedziałek, 18 marca 2019

Maroko 2018 - 2 listopada (przełęcz Tizi-n-Tichka, Warzazat, wąwóz Todra)

Rano w pokoju 14°C - śpiworek nadal użyteczny. Noc niezła, choć nieco głośniejsza niż te do tej pory. Po śniadaniu ruszyliśmy w okolice wąwozu Todra. Z Marrakeszu do Quarzazat przez przełęcz Tizi-n-Tichka, dzielącą góry Atlasu Wysokiego i Średniego, prowadzi asfaltowa droga zbudowana w 1936 roku przez Francuzów. Po drodze zaliczyliśmy kilka punktów widokowych obowiązkowo urozmaiconych handlarzami wszelakiej maści. Lunch zjedliśmy w sympatycznej tawernie. Przystanek Warzazat dla mnie zdecydowanie za krótki, ale konieczność dotarcia do hotelu w pobliżu wąwozu Todra nie pozwalała na przedłużenie pobytu. Zdążyliśmy zwiedzić Muzeum Filmu w centrum miejscowości, niestety nie starczyło czasu ani na kasbę Taurirt, ani na obowiązkowy punkt wszystkich kinomanów Atlas Film Corporation Studios. Bilety do Muzeum kierowca wytargował ze zniżką należną grupom powyżej 15 osób (czyli 15 MAD a byliśmy w siódemkę) i całe szczęście, bo ekspozycja przeciętna i nie zasługiwała na większą kasę.
Po krótkim zwiedzaniu ruszyliśmy dalej. Po drodze niespodzianka - w czasie przekraczania punktu kontrolnego zatrzymała nas policja. Wypatrzyli brak zapiętych pasów u jednego pasażera, co wydawało się zrozumiałe, bo pasy były popsute. Kierowca dostał mandat (bez pokwitowania) co oznajmił nam podniesionym głosem. Strasznie przy tym wymachiwał rękami i było jasne, że ktoś będzie musiał za to zapłacić.
Zaliczyliśmy jeszcze jeden przystanek, sklep spożywczo-monopolowy. Na spożywce zaskoczenie -  włoskie spaghetti bezglutenowe. Odżyła nadzieja, że dzisiaj Maciek nie położy się głodny. Kupiliśmy opakowanie licząc, że hotelowy kucharz zdoła go ugotować. Obok w monopolowym spory ruch, także tubylców. Każdy wychodził z gustowną reklamówką, chyba dla niepoznaki. Zakupiliśmy dwie butelki prawdziwego marokańskiego szarego wina. Spaghetti i wino - zapowiadał się całkiem fajny wieczór.
Do hotelu dotarliśmy przed ósmą wieczorem. Dwuosobowe pokoje miały najlepszy standard spośród do tej pory oferowanych: ciepła woda, ściany bez porażającego grzyba, ładny balkon ze stolikiem i krzesłami - idealny na wieczorną degustację wina. Z pomocą Hasana uprosiliśmy obsługę o ugotowanie naszego bezglutenowego makaronu i podanie go bez żadnych przypraw. Wystrój wnętrz zapowiadał bardziej wyszukaną kolację a tymczasem był to chyba nasz najgorszy posiłek w Maroku. Podano oczywiście znane potrawy barowe, ale wszystko stare, nie przyprawione, kuskus spleśniały. Przebojem wieczoru okazał się jednak makaron dla Maćka. Czekaliśmy na niego bardzo długo, co potwierdzało, że była to jedyna świeża potrawa, reszta to dania wyłącznie odgrzewane, nie wiadomo tylko, sprzed ilu dni. Zaniepokojona  chciałam rozpoznać problem z ugotowaniem spaghetti, ale nie wpuszczono mnie do kuchni. W końcu wniesiono głęboki półmisek pełen wody, w którym pływały połamane i rozgotowane kawałki makaronu 😱. Pojęłam, że jakość posiłków w mijanych barach wiąże się z tym, że w kuchni nie pracują kucharze. Przypuszczam, że niewykwalifikowane osoby zostały przyuczone do wykonywania dwóch, trzech zestawów dań i nie były zdolne przyrządzić niczego spoza karty. Nawet najbardziej nieudolny kucharz wiedziałby, że spaghetti gotuje się w całości a po gotowaniu, przed podaniem na stół odcedza. Najbardziej żałuję, że nie uwieczniłam tego dania na zdjęciu. Cóż to byłaby za piękna reklama marokańskich fantazji kulinarnych.
Za to wino smakowało mi bardzo, Maćkowi świetnie komponowało się z jego podstawowym menu - batonem energetycznym.