Na zrealizowanie naszej przygody wybraliśmy Agencję Wypraw 4Challenge z Wrocławia. Chociaż praktycznie od zawsze podróżowaliśmy sami, to jednak poza Europą nie mieliśmy żadnego doświadczenia, a coś mi mówiło, że to całkiem inna rzeczywistość. Co zadecydowało o wyborze? Sama nie wiem, przeglądałam dziesiątki ofert trekkingów na Kilimandżaro, miałam kilka typów. 4Challenge wyróżniało się dużą ilością programów do Afryki i chociaż trafiłam na negatywne opinie, to uznałam, że agencja prowadząca na szczyt non-stop zespoły po kilkadziesiąt osób wie o co chodzi. Skorzystałam też z pośrednictwa agencji przy zakupie biletów i chociaż nie była to wersja najtańsza, to teraz wiem, że czasowo najatrakcyjniejsza. Na lotnisku w Warszawie po raz pierwszy grupa spotkała się z liderem Mateuszem Waligórą. Było nas siedemnaście osób, przedział wiekowy znaczny (jak się potem okazało od 25 do 71 lat). Trochę mi ulżyło, że nasze pesele nie były najstarsze. Podróż rozpoczęliśmy 25 stycznia w sobotę. Samolotem katarskich linii lotniczych (wyposażenie i obsługa na wysokim poziomie) lecieliśmy do Doha, po trzygodzinnej przerwie dalej na lotnisko Kilimandżaro (z godzinną przerwą na tankowanie w Dar Es Salaam). W sumie było to chyba około 15 godzin lotu, z którego pamiętam głównie posiłki (miałam wrażenie, że bez przerwy mnie karmią). Po opuszczeniu samolotu uderzyła na nas masa ciepłego powietrza (w Polsce było wtedy minus 12 stopni), ale nie tak gorącego jak się spodziewałam. Po prostu lato. Na lotnisku sprawdzano żółte książeczki ze szczepieniami, ale obowiązkowość ich posiadania zależy od humoru sprawdzającego (zresztą jak wszystko w Afryce). Polacy karnie prezentowali wymagane dokumenty, ale kiedy przy nas Brytyjki zrobiły wielkie oczy na hasło "yellow certificate" machnął ręką i też je przepuścił. Niestety, nawet katarskim liniom lotniczym zdarzają się wpadki. Dwa bagaże zaginęły, przy czym jeden był pomyłką odbierającego szybko wyjaśnioną następnego dnia, ale jeden plecak z całym ekwipunkiem do trekkingu poleciał w kosmos. Kolega otrzymał go dopiero w ostatniej bazie przed atakiem szczytowym, tak więc można otrzymać gratisy w postaci dodatkowych emocji. Po załatwieniu wizy sprawnie przetransportowano nas do przytulnego hoteliku w Moshi i zakwaterowano w sympatycznych domkach dwuosobowych. Jak wynikało z rozmów, jest to stała propozycja 4Challenge. Czekał nas lunch (znowu jedzenie!) i omówienie planów na dzień następny. Potem odpoczynek przy basenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz