sobota, 22 marca 2014

Kilimandżaro 2014 - 31 stycznia (Barranco Camp, Barranco Wall, Dolina Karanga, Barafu Camp)

Czwarty dzień trekkingu to przejście z Barranco Camp do Barafu Camp na wysokości 4550 m n.p.m., w sumie około 14 km. Krajobraz górzysty, głównie skały z coraz bardziej ubogą roślinnością. Wilgotność przy braku opadów na tej wysokości jest dużo mniejsza co zaoszczędziło nam skraplających się ścianek namiotu (tego nie cierpię najbardziej). Spanie było super. Poranek jak co dzień słoneczny więc szybko robiło się ciepło. Pobudka o zwykłej porze, nadal żadnego ciśnienia.  Śniadanie weszło gładko (ciągle zdziwiona), kilka osób miało chyba trochę mniejszy apetyt, ale grupa prezentowała się nieźle i nikt nie kwalifikował się do reanimacji. Miałam też wrażenie, że Diuramid zyskał nowych zwolenników. Na początek 300-metrowa ścianka Barranco Wall - bardzo przyjemna wspinaczka, którą opóźniały wspaniałe widoki na obóz i całą dolinę w blasku coraz mocniej grzejącego słońca - każde spojrzenie za siebie kończyło się fotografowaniem i filmowaniem. Wejście na Barranco Wall przy słonecznej pogodzie to największa nagroda krajobrazowa podczas całej wspinaczki włącznie ze szczytem Kili! Panorama obejmuje góry z wulkanem Mont Meru aż po dywan z lasu deszczowego i Aruszę. Zasłużony postój i czas na delektowanie się widokami, ale choć miejsce idealne na lunch, z powodu zbyt wczesnej pory wykorzystane wyłącznie do pozowania do fotografii. Dalej to marsz w strefie pustyni alpejskiej, raz w górę, raz w dół, aż do Doliny Karanga. Dolina wypełniona była licznymi obozami z których rozbrzmiewały różne  języki świata - część zespołów tu nocowała, my jedynie zjedliśmy lunch. Pogoda ciągle nas nie zawodziła, ale już na tej wysokości towarzyszyły nam szybko nadciągające chmury. Cel naszej wspinaczki widoczny z daleka to w słońcu, to w chmurach osiągnęliśmy po około 7 godzinach marszu. Miejsca znacznie mniej niż poprzednio, ale obóz  piękny z wierzchołkiem Kili nad głową. Namioty jak zwykle już na nas czekały i po krótkim odpoczynku zmierzyliśmy się z kolacją. Grupa wydawała się znacznie bardziej skupiona, każdy myślami chyba już był w drodze na szczyt. Niektórzy mieli gorszy apetyt ja natomiast zjadłam wszystko co było na talerzu (!!). Na koniec kolacji Hamadi przedstawił plan ataku szczytowego, wyjaśnił zasady marszu (on nadaje tempo, nikt go nie wyprzedza, nikt na nikogo nie czeka, jeśli on zarządza powrót nie ma dyskusji). Na 17 osobową grupę będzie nam towarzyszyło 11 przewodników. Każdy w każdej chwili jeśli poczuje się naprawdę źle będzie mógł zejść w asyście. Pobudkę zarządził o 23 więc mieliśmy przed sobą kilka godzin odpoczynku. Temperatura w nocy była podobna do poprzednich. Ponieważ naczytałam się o nadzwyczajnie mroźnych nocach na tej wysokości więc wymyśliłam spanie w pełnym rynsztunku, ale szybko miałam dosyć i ostatecznie do śpiwora wślizgnęłam się ubrana jak w poprzednim obozie. Przez chwilę czułam niepokój, bo nie tak wyobrażałam sobie mój pobyt na 4500 metrów - gdzie mrozy, zacinający wiatr, gdzie cholerny ból głowy i osłabienie, gdzie walka z własnymi słabościami, gdzie bezsenność???  Czy to wszystko przyjdzie zaliczyć jutro? Nie za długo martwiło mnie moje dobre samopoczucie bo w miarę szybko zasnęłam!






















sobota, 8 marca 2014

Kilimandżaro 2014 - 30 stycznia (Shira Camp, Lava Tower, Barranco Camp)

Czwartek jak zwykle przywitał nas pięknym słońcem. Chociaż nie miałam poczucia jakiegoś specjalnego wysiłku to jednak tej nocy po raz pierwszy doświadczyłam skurczów mięśni łydek co by świadczyło o pewnej utracie elektrolitów. Od tego dnia sumiennie piłam Isostar. Po ginger tea, toalecie i coraz sprawniejszym pakowaniu zjedliśmy śniadanie łudząco podobne do śniadań poprzednich. Tego dnia pokonaliśmy około 7 km. Początek marszu w pełnym słońcu (znowu konieczne kapelusze), potem jak zwykle nadciągnęły chmury. Ciągłe zmiany pogody wymuszały postoje a to na rozbieranie się a to na ubieranie kolejnych warstw, ale powoli przyzwyczajaliśmy się do tego. Pierwszym naszym celem było Lava Tower na wysokości około 4600 m n.p.m. Podobno często występuje tam załamanie pogody ale nam sprzyjało szczęście i poza chmurami nic więcej się nie wydarzyło. Wiało jak na tę wysokość niespecjalnie. W naszym zielonym namiocie zjedliśmy lunch identyczny z lunchami poprzednimi (kawałki pieczonego kurczaka prowokowały pytanie "skąd mięsko przypełzło" ale postanowiliśmy nie pytać). W czasie posiłku pojedyncze osoby zaczęły uskarżać się na ból głowy, ale w sumie wszyscy wyglądali dobrze i nikt nie prezentował jakiś dramatycznych objawów choroby wysokościowej. Ja nadal czułam się świetnie i mając w pamięci moje poprzednie szczyty już prawie z niecierpliwością oczekiwałam jakiś symptomów choroby wysokogórskiej - póki co jednak nic się nie działo. Nie bardzo wiedziałam czemu tak jest - czy to zasługa homeopatycznych dawek Diuramidu czy powolnego tempa marszu, dość, że nic nie psuło mi przyjemności zdobywania góry. Druga część trekkingu to przyjemny marsz do obozu Barranco Camp na wysokości 3860 m n.p.m. Po kamiennej pustyni wokół Lawa Tower z przyjemnością oglądaliśmy krajobraz - niesamowita roślinność (giant senecio kilimanjari), strumień spływający z lodowca  i ścianka Baranco Wall. Obóz niezwykłej urody, z zaskakująco przyzwoitymi toaletami. Oprócz mojego dobrego samopoczucia nieustannie dziwiła mnie znośna temperatura na tych wysokościach (mentalnie nastawiłam się na okrutne zimno) i niewielki wiatr. Kolacja chyba wszystkim smakowała. Spało się super. O niebie w nocy nie ma co pisać bo tego zwyczajnie opisać się nie da. Niestety, nie udało mi się też uwiecznić ani aparatem fotograficznym ani kamerą.
























sobota, 1 marca 2014

Kilimandżaro 2014 - 29 stycznia (Machame Hut, Shira Camp)

Środowy poranek rozpoczęliśmy około 6.30 kubkiem "ginger tea". Ten rytuał będzie się powtarzał każdego następnego dnia - cichutkie skrobanie do namiotu, kubek gorącej herbaty i odebranie butelek na wodę. Mając butelki Oko z filtrami nie zawracaliśmy sobie głowy żadnymi uzdatniającymi tabletkami i chociaż woda była przegotowywana czuliśmy się znacznie pewniej, zwłaszcza, że gotowanie w miarę zdobywania wysokości odbywało się w coraz niższych temperaturach (na 6000 m n.p.m. to mniej więcej  81 stopni). Coraz trudniej więc o czystość mikrobiologiczną nie mówiąc już o usuwaniu zanieczyszczeń chemicznych, na które proces gotowania nie ma wpływu. Filtr w butelkach wszystkie te problemy rozwiązywał i nie zawiódł nas przez cały okres pobytu w Afryce. Toaleta poranna była krótka, ale możliwa przy niewielkim wiaderku z wodą i kranikiem. Mojemu mężowi udało się nawet ogolić. Potem pakowanie sprzętu i już tragarze oczekujący w pobliżu zabierali się do zwijania namiotów. Kilka słów o tragarzach. Budzili oni nasz nieustający podziw. Wyprowadzenie na górę całego ekwipunku dla siedemnastu turystów (namioty, plecaki, stoły, stołki, zastawa, jedzenie) wymagało zatrudnienia ponad 60 osób (przewodnicy, tragarze, kucharze). Tragarze nie mogą nosić bagażu przekraczającego 20kg - wszystko jest dokładnie ważone. Wyruszali zawsze po nas, szybko mijali nas na szlaku i zawsze zdążali przygotować obóz przed naszym przybyciem. Niewysocy, ubrani często w stare i znoszone rzeczy, w byle jakim obuwiu imponowali nam siłą, wytrwałością i ZAWSZE dobrym samopoczuciem. Uśmiechnięci w każdej sytuacji służyli pomocą. Do końca podróży.
Drugi dzień trekkingu rozpoczęliśmy  w pięknym słońcu. Przez znakomitą większość dnia wystarczyła cienka bluza i krótkie spodnie. Konieczny był kapelusz z dużym rondem bo słońce operowało niemiłosiernie. Marsz drugiego dnia bardziej przypominał wspinaczkę górską, przeszliśmy około 10 km wychodząc z lasu na wrzosowiska, potem trochę skał. Miał to być dzień najłatwiejszy, ale mnie zmęczył trochę bardziej niż marsz wtorkowy. Był to jednocześnie jeden z ładniejszych dni trekkingu. Pod koniec jak co dzień przyszły chmury, a że byliśmy sporo wyżej trzeba było sięgnąć po kurtki i czapki. Obóz Shira Camp na wysokości 3840 m n.p.m. położony jest w przepięknej scenerii, otoczony zielenią, w oddali góry no i wreszcie w całej okazałości zaprezentował się szczyt Kili - wciąż jeszcze bardzo daleko. Trekking tego dnia był najkrótszy więc wyjątkowo mieliśmy czas na poleniuchowanie, niespieszny posiłek, niektórzy nawet umyli głowy (!). Kiedy wieczorem poprawiła się pogoda można było delektować zachód słońca nad wulkanem Meru. Nadal byłam zdziwiona dobrym samopoczuciem i brakiem jakichkolwiek objawów choroby wysokościowej (brałam już jednak niewielkie dawki Diuramidu 2x1/2 tabletki). Spanie więc mieliśmy dobre - może było nieco chłodniej ale na pewno mniej wilgotno. Mogę powiedzieć, że ubrana jak poprzedniej nocy w ogóle nie marzłam. No i każde wyjście z namiotu było nagradzane -  znowu nieboskłon zapierał dech w piersiach.