Miałam się już nie odzywać przed Boliwią ale muszę napisać o krótkiej wyprawie na Słowację. Zapowiadał się ładny weekend więc wymyśliłam wypad w góry. Zakopane z przyczyn oczywistych (dojazd + tłumy na szlakach + góralskie pitolenie w knajpach) odpada ale zawsze pozostają Tatry Słowackie. Postanowiliśmy odświeżyć wspomnienia i wspiąć się na narodową górę Słowaków - Krywań - umieszczona w godle
tego państwa pełni taką
rolę jak u nas Orzeł Biały. Rodzinne wycieczki
patriotyczne na szczyt mogą nieco dziwić ze względu na wysokość (2494 m n.p.m.) oraz stromy odcinek końcowy z niemałą ekspozycją, ale naprawdę spotkaliśmy pełno dzieci i psów. Dobrze że minął czas narodowych świąt słowackich (29.VIII i 1.IX.). Z naszych obserwacji wynika, że nie ma co liczyć na samotność w Tatrach Słowackich ale zatłoczenie szlaków oznacza tu mimo wszystko coś innego niż w Zakopanym. Ponieważ wyrosłam już ze wstawania o 4 rano i gnania samochodem w góry w internecie znaleźliśmy mały hotelik w Liptowskim Mikulaszu i dzień wcześniej wieczorem wyruszyliśmy w drogę. A był to 11 października i wieczorem nasza reprezentacja w piłce nożnej grała mecz z Niemcami. Moje relacje z narodową piłką nożną są skomplikowane. Pamiętam sukcesy i emocje z roku 1974 i zawód jaki mnie spotkał na Euro 2012 tak mocno utkwił mi w głowie, że postanowiłam nie angażować się już emocjonalnie w żadne rozgrywki. Droga nie była łatwa - wąska szosa bez pobocza w ciemności okazała się sporym wyzwaniem. Maciek dał radę, ale minęliśmy jedno auto w rowie (wypadek już był zabezpieczony, na szczęście bez karetek pogotowia). Ciekawe jak ten fragment drogi pokonuje się w deszczu czy we mgle.
Mały hotelik w centrum miejscowości spełnił nasze oczekiwania. Czas przybycia był taki, że mieliśmy szansę na drugą połowę meczu. Niestety, w pokoju był tylko mały telewizorek z ubiegłego wieku i cztery kanały słowackie. Biorąc jednak pod uwagę poziom gry naszej reprezentacji w ostatnim czasie niespecjalnie żałowałam straconego widowiska, raczej ciekawiło mnie, ile wkula nam aktualny mistrz świata. Po ostatnich doświadczeniach hotelowych (patrz hotel Kakkos Bay) bałam się śniadania, ale było OK. Pani po prostu zapytała co chcemy zjeść, wszystko przygotowała ze świeżych produktów, w przytulnej jadalni zapachniała kawa. Może nie było to śniadanie toskańskie, ale było całkiem przyjemnie.
Dzień zapowiadał się pięknie. Trochę po ósmej rano zaczęliśmy czterogodzinną wspinaczkę zielonym szlakiem od Trzech Studniczek. Na wysokości 2130 m n.p.m. (przy połączeniu szlaków) przyszły chmury i już przez resztę dnia przewalały się w dolinach psując widoki. Szczęśliwie sam szczyt był w słońcu. Lunch zjedliśmy w sporym towarzystwie, także turystów z Polski. Coś tam wpadło mi do ucha z dyskusji o meczu, ale nie przyszło mi do głowy przepytywać rodaków.
Po ponad ośmiogodzinnej wycieczce byliśmy mocno głodni. Muszę przyznać, że Słowacja bardzo zmieniła się w ostatnim dziesięcioleciu. Moje ostatnie wspomnienia kulinarne z tego kraju nie napawały optymizmem. Tymczasem w drodze powrotnej mijaliśmy wiele karczm i restauracji. Zatrzymaliśmy się w jednej z nich i ku naszemu zaskoczeniu było sporo ludzi, w środku pachniało jedzeniem, obsługa była szybka, posiłki smaczne, ceny jak w Polsce.
Prawdziwe jednak zaskoczenie spotkało mnie, kiedy w domu włączyłam komputer. Okazało się, że ominęło mnie HISTORYCZNE zwycięstwo z Niemcami. Obejrzałam wszystkie możliwe relacje w internecie i uwierzyłam, że coś się zmieniło i mogę już zasiadać przed telewizorem. Jak się domyślacie, obejrzałam mecz ze Szkocją. Po wszystkim doszłam do wniosku, że nasza reprezentacja gra najlepiej, kiedy ja chodzę po górach. Zdecydowanie nie służy jej moje kibicowanie na żywo. Nie obiecuję, że podczas każdego ważnego meczu będę się wspinać ale na pewno nie będę ryzykować oglądania spotkań w telewizorze. Muszą mi wystarczyć skróty w sieci. Tak będzie lepiej dla naszej piłki nożnej i dla moich skołatanych nerwów.