Pobudka szczęśliwie parę minut po wschodzie słońca - to wystarczyło, żeby choć trochę ogrzać powietrze. W namiocie -1 stopień. Niestety tępy ból głowy mnie nie opuszczał. Wzięłam Diuramid choć to sporo za wcześnie przed decydującym atakiem. Nie było przygotowanej wody do toalety porannej jak na Kili. Sami mieszaliśmy wrzątek z wodą ze źródełka w niezastąpionych butelkach OKO i gotowe. Za to toalety zorganizowane nieco lepiej. Na obozowisku stały w rozsądnej odległości trzy budki po dwie kabiny, postawiono muszle, przygotowano duże beczki z wodą i wiaderka do spłukiwania, tak że w sumie czyściej.
Śniadanko boliwijskie: bułka z dżemem, jajecznica chyba z połowy jajka. Wszyscy mocno zmęczeni, bo pierwsza noc na tej wysokości przeszła kiepsko. Towarzystwo w większości niewyspane. Dwie osoby z Mateuszem wyruszyły w nocy ćwiczyć na lodowcu. Reszta z dwoma miejscowymi przewodnikami ruszyła na przełęcz pod Pico Austria aby pobyć około godziny na wysokości 5100 m n.p.m. Przewodnicy szli swoim tempem i rzadko oglądali się na grupę. Brylował wśród nich Gabriel, który znał ze trzy słowa po angielsku i miał prawie stale przyklejony uśmiech na twarzy - były to jego podstawowe, a właściwie jedyne atuty. Powoli zdobywałam wysokość, nie było łatwo, bo aklimatyzacja mimo tych paru dni spędzonych tak wysoko szła opornie. Ostatnie podejście na przełęcz powyżej 5000 metrów z dużą zadyszką. Był czas na zdjęcia i filmowanie, a było co uwieczniać, bo góry Kordyliery, no cóż, po prostu piękne. Gdy zaczęło mocno wiać rozpoczęliśmy schodzenie, Gabriel oczywiście pobłądził.
Lunch niewielki, trochę zupy z wkładką. Gabriel zaglądał do nas trzymając w ręce talerz z kilkukrotnie większą porcją jedzenia i pytał czy smakuje - kompletnie nie czuł niezręczności całej sytuacji. Potem mogliśmy trochę poleniuchować w przepięknej scenerii Condorini, niestety z każdą godziną robiło się coraz zimniej. Wykorzystaliśmy czas na ogarnięcie namiotu, Maciek na golenie, ja na umycie włosów (oczywiście suchym szamponem).
Kolacja wyraźnie gorsza niż dnia poprzedniego, jakieś podsmażane gotowce. Dopiero następnego dnia dowiedzieliśmy się, że właściciel przyjechał po naszą kucharkę w kapeluszu i kazał jej się zbierać dla jakiegoś super ważnego klienta. Tak więc wszystkie ustalenia dotyczące posiłków, także diety bezglutenowej dla Maćka diabli wzięli. Dla grupy w czasie trekkingu miał gotować Gabriel !!! Ale tego wieczora kładliśmy się spać jeszcze w błogiej nieświadomości. Noc dużo lepsza, wszyscy dobrze spali. A rozgwieżdżone niebo jak to na tej wysokości - POWALAJĄCE!