Pobudka o 3 rano. Zbieraliśmy się szybko, bo prawie całe ubranie mieliśmy już na sobie. Dopchaliśmy torby dla tragarzy, wrzuciliśmy drobiazgi do plecaków, kurtki i buty na siebie. W jadalni zaliczyliśmy po ciepłej owsiance, kubku herbaty, napełniliśmy nasz jedyny kubek termostatyczny i czas było ruszać na szlak. Startowaliśmy po czwartej w sześcioosobowej grupie, która do tej pory chodziła po górach najwolniej. Kolejne grupy ruszały o 5 i 6, teoretycznie z możliwością wspólnego spotkania na przełęczy. Trochę martwił mnie nasz przewodnik, który z całej trójki był najmłodszy i najmniej doświadczony. Chociaż zaczynaliśmy głęboką nocą przewodnik chciał iść na końcu (!?), ale że nie za bardzo znaliśmy szlak szybko został zmuszony do prowadzenia. Temperatura minus 8 stopni. Dreptałam na początku grupy swoim wolnym tempem. Postanowiłam pilnować przerw co godzinę na łyk wody i batonik regeneracyjny mając nadzieję na uniknięcie takiego wyczerpania jak w Boliwii. Szło się dobrze, chociaż okrutnie marzły mi dłonie (zdecydowanie brakowało mi łapawic) i nie miałam nic porządnie ciepłego do picia. W drugiej godzinie marszu pojawił się tępy ból z tyłu głowy, ale szybko ustąpił po tabletce Diuramidu. Po dwóch godzinach można było wyłączyć czołówki, bo nad szczytami gór pojawiły się pierwsze promienie słońca. Początkowo przewodnik szedł z przodu, co jakiś czas zatrzymywał się oglądając na nas, czekając. O brzasku, kiedy droga była lepiej widoczna, przeszedł na koniec asekurując maruderów. Od połowy drogi grupa zaczęła się mocno rozciągać, chociaż nadal prowadziłam tym samym, wolnym tempem. Dwie osoby zaczęły odczuwać symptomy choroby wysokościowej, ale chyba nie za bardzo nasilone, bo chociaż coraz wolniej ale cały czas szły naprzód. Zrobiło się przyjemniej, w słońcu minus 2 stopnie. I tak sobie niespiesznie drepcząc stanęłam przed dziewiątą na przełęczy Larkya La na wysokości 5100 lub 5213 m n.p.m. (różnie mówią). Pierwsi wyszliśmy i pierwsi byliśmy przy tablicy. Z ciekawostek - minął nas jeden turysta na mule. Co mogę powiedzieć o przełęczy? Niestety nasuwa mi się od razu "wiele hałasu o nic". Wysokość co prawda ponad europejska, ale miejsce przeciętne jeśli chodzi o panoramy, dla nas widokowo to nawet nie była pierwsza piątka. Wiedziałam, że na tej przełęczy nie padną żadne moje rekordy, ale po prostu miałam nadzieję na jakieś wyjątkowe himalajskie fotki, a tu nic. Przełęcz trzeba przejść tylko dlatego, że jest to jedyny sposób obejścia Manaslu. I tyle. Wiatr wiał tak bardzo, że praktycznie przebywać tam można było tylko w pozycji kucznej. Czekaliśmy kilkanaście minut na pozostałe grupy licząc na wspólne zdjęcie przy tablicy, w końcu jednak wszyscy byli zdania, że czas schodzić w dół.
Początkowy odcinek za przełęczą bardzo nieprzyjemny, bo idzie się grzbietem na stałej wysokości mając silny, zimny wiatr dmący prosto w twarz. Mimo palącego słońca wiatr tak bardzo nas wychładzał, że praktycznie nikt nie rezygnował z żadnej warstwy ubrania. Z ulgą przywitaliśmy koniec grzbietu i początek ostrego schodzenia w dół. Jakoś nasze humory szybko się popsuły bo schodzenie po piargu i kamieniach okazało się bardzo wyczerpujące (złamałam jeden kij trekkingowy, który wytrzymał wspinaczkę w Boliwii). Dopiero na wysokości 4000 m n.p.m. zdjęłam puchówkę, potem za jakiś czas wierzchnie spodnie i kurtkę, ale zimny wiatr towarzyszył nam do końca dnia. Po pokonaniu najbardziej stromego odcinka zatrzymaliśmy się na herbatkę. Następny fragment drogi był już dużo łatwiejszy. W końcu dotarliśmy do lodży na wysokości 3860 m n.p.m. Ładne, dwuosobowe domki, duża jadalnia, toalety w kafelkach (taki miejscowy luksus). Nikt nie skorzystał z prysznica w lodowatych łazienkach. Na lunch makaron, na kolację ziemniaczki. Po południu tak usnęłam w śpiworze że nie miałam siły zjeść kolacji. Noc niezła ale baaaardzo zimna.