Nagle się okazało, że mamy już 2018 rok. Wariactwo w pracy sięgnęło zenitu, jeszcze mam dreszcze na wspomnienie końcówki roku. Powoli jednak odzyskuję równowagę i mozolnie odrabiam zaległości (porządkowanie zdjęć, montaż filmów no i oczywiście wpisy na blogu!). Trekking w 2017 roku był dla mnie samej niespodzianką, bo wróciłam do Nepalu. Zupełnie tego nie planowałam ale tak jakoś wyszło. Wróciłam również to sprawdzonej już wcześniej agencji 4Challenge. O wyprawie listopadowej będą następne posty a teraz krótkie wspomnienie lata.
Dwa wolne dni w sierpniu wykorzystaliśmy na wypad w Słowackie Tatry. Po zabukowaniu noclegu w hotelu Fis niedaleko Szczyrbskiego Jeziora (termin dla Polaków bardzo gorący a ja zdecydowałam się w ostatniej chwili, więc nie było co wybrzydzać) dojechaliśmy na miejsce późnym popołudniem 14 sierpnia. Lato 2017 było beznadziejne, pogoda ciągle niepewna ale na 15 sierpnia prognozy były w miarę stabilne, choć bez szału. Na cel wycieczki wybrałam nowy dla nas tatrzański szczyt - Koprowy Wierch 2363 m n.p.m., słynący z jednej z piękniejszych panoram. O 6 rano pobudka, niezłe hotelowe śniadanko i w drogę. Samego szlaku nie będę opisywać, bo moje obserwacje niczego nowego nie wniosą (mnóstwo opisów w internecie). Ładna trasa, gdzieś w połowie drogi można odpocząć nad Hińczowskim Stawem. Chmury przewalały się ostro po niebie, gór momentami nie było widać. Turystów wielu, także dzieci, ale większość, tak jak opisywano w internecie, skręcała na Rysy. Pojedyncze grupki już wracały ze szczytu, ale wszyscy zgodnie relacjonowali, że wszystko we mgle. Czyżby moja dobra passa pogodowa w górach miała mnie właśnie opuścić? Dotarliśmy do celu bez problemów. Gdzieś w hotelu usłyszałam, że to trudna trasa, ale nie wiem, co autor miał na myśli. Na szczycie zasiadłam w chmurze i twardo postanowiłam czekać na obiecane widoki. Miejsca mało, nowi turyści szybko zajmowali zwalniane pozycje. Odchodzących właśnie Polaków zachęcałam do pozostania, obiecując, że mnie jeszcze nigdy pogoda w górach nie zawiodła. Po 30 minutach siedzenia skończyły się przekąski i zaczęło mi dokuczać zimno. Pomarudziłam jeszcze trochę ale w końcu dałam za wygraną i zaczęliśmy powrót. Jak mogłam w siebie zwątpić! Nie minęło 20 minut a za naszymi plecami wiatr rozwiał chmury i ukazał się piękny błękit nieba z doskonale zarysowanymi szczytami gór. Nawet nie chciało mi się tego komentować.
Kilka słów jeszcze o zapleczu turystycznym. Pasowało nam zjeść posiłek nad Popradzkim Stawem i bez zbędnych opóźnień zaraz po zejściu ruszyć z powrotem do Polski. Wpisy w internecie obiecywały w tym miejscu rozległe zaplecze gastronomiczne. Niestety, rozległy był tylko smród przechodzonego oleju, frytek, kiełbas i oczywiście piwa z kilku drewnianych budek, w restauracji poraził widok mdłych potraw serwowanych w kuwetach. I chociaż byliśmy już trochę zmęczeni, a z pewnością nieźle głodni nie chciało nam się skorzystać w tym miejscu nawet z toalety. Doczłapaliśmy do auta i po krótkiej naradzie postanowiliśmy dać szansę hotelowej restauracji. I chociaż cały hotel to były trzy gwiazdki i nic więcej, to przygotowane posiłki były jednymi z lepszych dań, jakie zjadłam podczas naszych wędrówek - świeże, zrobione z polotem, syte. Niestety, miały też swoją chyba jednak trochę wygórowaną cenę (za dwa posiłki - ryba i polędwica wołowa z dodatkami oraz kawę zapłaciliśmy około 50 euro), ale długo nosiłam w sobie wspomnienie tych dań. I wyglądały, i smakowały. Jak na słowacką kuchnię to zupełnie nowe doznanie!