Niestety przyszedł czas na podsumowanie wyprawy do Maroka. Odwlekałam ten moment, bo jakoś mało we mnie entuzjazmu na wspomnienie tej eskapady. Ale po kolei.
Odczucia z samego kraju mieszane, z przewagą jednak na nie. Pierwsze wrażenie po wyjściu z lotniska zdecydowanie dobre. Świetna infrastruktura: asfaltowe, szerokie drogi, ruch po właściwej stronie, korki mniejsze niż przed odprawą paszportową na lotnisku. Właściwie wszędzie można dojechać po całkiem dobrej nawierzchni, jedynie końcowy odcinek drogi w górach bardziej wymagający, ale ogólnie nie ma porównania do bezdroży Tanzanii, Nepalu czy Boliwii. Zatrzymywaliśmy się w hotelach klasy średniej, a czasem w hotelach bez klasy, bo jak nazwać pokoje trzy lub czteroosobowe bez łazienki?
Wiele słyszałam o wybornej kuchni marokańskiej, ale coś mi się zdaje, że wyborna to ona jest tylko w wykonaniu Magdy Gessler. Smaczny i ładnie podany posiłek zjedliśmy w ciągu tych dwunastu dni może ze trzy razy. Na co dzień serwowano regularny fast food tylko w wersji marokańskiej. I tak na przykład zdarzało się, że słynny tadżin składał się wyłącznie z marchewki i ziemniaków, a kuskus bywał spleśniały. Powłóczyliśmy się trochę po Marrakeszu i Zagorze i uderzył mnie brak knajpek innych narodowości. Przykładowo w La Paz oprócz miejscowych specjałów jedliśmy świetne dania w restauracji japońskiej czy peruwiańskiej. Tutaj nie spotkaliśmy podobnej różnorodności. Ostatecznie w podróży byliśmy skazani na barowy chłam, a monotonia potraw przypominała trekking w Himalajach, z tą różnicą, że znajdowaliśmy się w cywilizowanych miastach a nie na czterech tysiącach metrów n.p.m. Po tych gastronomicznych doświadczeniach miłym zaskoczeniem okazały się posiłki na pustyni, które akurat mogłyby być proste z racji surowych warunków przygotowywania. Nie wyszły poza tadżin i kuskus, ale były świeże, zaskakująco bogate, jakoś ładnie pachniały i były zwyczajnie smaczne. Tak więc jeśli szukacie kulinarnych objawień w Maroku to pozostają renomowane restauracje. Być może wypasione hotele na wybrzeżu dają możliwość zakosztować marokańskich specjałów, ale nie mam takich doświadczeń.
Najbardziej mieszane odczucia pozostały po spotkaniach z miejscową ludnością.
Odniosłam wrażenie, że podstawową formą zarobkowania jest handel. Sprzedawcami towarów są wyłącznie mężczyźni. Jedynie w sklepach z olejkiem arganowym można spotkać kobiety, a to dlatego, że im wolno tylko przyjąć pieniądze, nie ma mowy o żadnym targowaniu i w ten sposób udaje się utrzymać stałe ceny tego produktu. Mężczyźni całymi dniami siedzą przed swoimi majdanami usiłując wcisnąć turystom jakiś towar. Szczycą się tym, że większość produktów wykonana jest ręcznie. Odniosłam wrażenie, że tradycyjny sposób produkcji nie wynika z jakieś szczególnej chęci pielęgnowania obyczajów ale związany jest raczej z opornym przyswajaniem nowinek technologicznych (może z wyjątkiem telefonów komórkowych i samochodów). Nie wiem, czy są to ograniczenia kulturowe czy jakieś inne, ale wydaje się, że nikt nie dąży tu do zmian. W efekcie zabawa w targowanie jest jak najbardziej uzasadniona, bo towary są żenującej jakości. Kupiłam parę rzeczy w dobrych cenach, ale przy pierwszym użytkowaniu okazały się gorsze od chińskich podróbek. I chociaż na straganach wszystko wygląda bajecznie kolorowo, kusi wyglądem i egzotyką to szybko wychodzą z nich różne niedoróbki: wszystkie tkaniny masakrycznie farbują, szwy puszczają, aplikacje na sukienkach odłażą, kurczą się po praniu, skórzana teczka i bieżnik zaczęły się pruć jeszcze przed użytkowaniem. Takie są efekty ręcznej produkcji w hurtowych ilościach. Daleko lepsze okazały się regionalne produkty z Nepalu, które nadal trzymają fason i kolor i może dlatego tam targowanie ma swoje granice. W Maroku praktycznie nie ma, można spokojnie zejść do 1/4 ceny wyjściowej.
Odniosłam wrażenie, że podstawową formą zarobkowania jest handel. Sprzedawcami towarów są wyłącznie mężczyźni. Jedynie w sklepach z olejkiem arganowym można spotkać kobiety, a to dlatego, że im wolno tylko przyjąć pieniądze, nie ma mowy o żadnym targowaniu i w ten sposób udaje się utrzymać stałe ceny tego produktu. Mężczyźni całymi dniami siedzą przed swoimi majdanami usiłując wcisnąć turystom jakiś towar. Szczycą się tym, że większość produktów wykonana jest ręcznie. Odniosłam wrażenie, że tradycyjny sposób produkcji nie wynika z jakieś szczególnej chęci pielęgnowania obyczajów ale związany jest raczej z opornym przyswajaniem nowinek technologicznych (może z wyjątkiem telefonów komórkowych i samochodów). Nie wiem, czy są to ograniczenia kulturowe czy jakieś inne, ale wydaje się, że nikt nie dąży tu do zmian. W efekcie zabawa w targowanie jest jak najbardziej uzasadniona, bo towary są żenującej jakości. Kupiłam parę rzeczy w dobrych cenach, ale przy pierwszym użytkowaniu okazały się gorsze od chińskich podróbek. I chociaż na straganach wszystko wygląda bajecznie kolorowo, kusi wyglądem i egzotyką to szybko wychodzą z nich różne niedoróbki: wszystkie tkaniny masakrycznie farbują, szwy puszczają, aplikacje na sukienkach odłażą, kurczą się po praniu, skórzana teczka i bieżnik zaczęły się pruć jeszcze przed użytkowaniem. Takie są efekty ręcznej produkcji w hurtowych ilościach. Daleko lepsze okazały się regionalne produkty z Nepalu, które nadal trzymają fason i kolor i może dlatego tam targowanie ma swoje granice. W Maroku praktycznie nie ma, można spokojnie zejść do 1/4 ceny wyjściowej.
W czasie pobytu nieustannie dziwiło nas podejście do zarobkowania. Miałam wrażenie, że typowy Marokańczyk nie jest stworzony do żadnej pracy. Zaobserwowaliśmy, że najcięższe prace w gastronomii czy hotelarstwie wykonywali przybysze z głębi kontynentu. Marokańczycy ograniczali się do kelnerowania, kasowania czy wydawania kluczy. W każdym biednym kraju przy hotelach czatowali miejscowi chłopcy, którzy za dolara pomagali przy bagażach. Ale nie w Maroku, z czego można by wnioskować, że to kraj bogaty. Jednakże przeczyli temu młodzieńcy w sile wieku, którzy potrafili żebrać w punktach widokowych pokazując nam swoje dziurawe obuwie i próbując na przykład sprzedać za parę centów uplecioną z trawy przez siostrę lub matkę żyrafę. I to im mniej uwłaczało niż noszenie bagaży.
Jeszcze kilka uwag na temat stosunku do turystów. W większości przy załatwianiu prostych usług spotykaliśmy się z życzliwością i zrozumieniem. Jednakże doświadczaliśmy również chamstwa, złośliwości czy nawet jawnej niechęci, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Przykładowo na targu naszą koleżankę przechodzący mężczyzna złapał za pośladek i rozmył się w tłumie. Była po prostu w spodniach więc trudno mówić o jakiejś prowokacji, ale widocznie uważał, że mu wolno. Nawet nie było wiadomo komu przyłożyć, bo wokół tłum facetów i wszyscy tacy sami. Często przy targowaniu handlarze odwracali się ode mnie i rozmawiali z Maćkiem, który z nieskrywaną radością pokazywał puste kieszenie i zachęcał do negocjacji ze mną. Mimo to często udawali, że mnie nie widzą. Nasz miejscowy przewodnik Hasan był jawnym przykładem braku jakiejkolwiek tolerancji w stosunku do innych kultur. Nie krył swojego niezadowolenia z faktu, że lider z Polski to kobieta. Wkurzała go konieczność słuchania poleceń od kobiety, pozwalał sobie na złośliwości i komentarze, przy słuchaniu dyspozycji widać było jak zwiera szczęki z wściekłości. Kilka egzotycznych podróży mam już za sobą, ale czegoś takiego doświadczałam pierwszy raz, momentami miałam wrażenie, że jego nienawiść jest wręcz namacalna. Według mnie to nie jest kraj dla samotnych kobiet i już po powrocie nie zaskoczyła mnie wiadomość o ataku na dwie młode turystki w górach. Rozumiem, że Maroko to zupełnie inna kultura, ale jak się zachęca do przyjazdu cały świat (turystyka przyniosła im w 2018 roku pięć miliardów euro
dochodu, co stanowi 12 procent PKB i daje pracę pięciuset tysiącom
mieszkańców) to trzeba umieć ten cały świat zaakceptować i ugościć. Tak więc ten niewątpliwie urokliwy kraj najlepiej zwiedzać w grupie i koniecznie w męskim towarzystwie.
Na koniec kilka słów o organizatorach. Co do miejscowej agencji (nie dane nam było poznać nazwy, a szkoda) to naprawdę powinna pomyśleć o przekwalifikowaniu się na inne usługi. Trekking w górach zorganizowała z pogwałceniem wszelkich zasad bezpieczeństwa i miała farta, że nie wydarzył się żaden wypadek. Dalszą podróż bezpośrednio nadzorował Hasan, który głównie tłumaczył nam, czemu nie możemy czegoś zrealizować, bo za mało czasu. Napięty program nie przeszkadzał mu jednak obwozić nas do nagranych barów czy sklepów i z nadąsaną miną czekać, aż coś kupimy. Jednej z koleżanek powiedział, że bez pieniędzy nie powinna przyjeżdżać do Maroka. Hitem było zakończenie wycieczki, bo po otrzymaniu napiwku biegał za nami pokazując, że dostał za mało. Nie wiedział biedak, że miał szczęście, bo większość grupy chciała co najwyżej poklepać go po ramieniu, ale byli też tacy, co chcieli mu nakopać...
Jeśli chodzi o agencję 4Challenge to niestety tym razem dała ciała. I nie chodzi tu o losowe wydarzenia ale błędy organizacyjne, rażący brak kompetencji i rzetelności w przygotowaniu wyprawy. Grupa w góry była zbyt liczna (20 osób), co utrudniało zakwaterowanie, prowadzenie na szlaku czy zapewnienie bezpieczeństwa przez przewodnika. Ten ostatni po zejściu zażądał dodatkowego napiwku za podjęte ryzyko. Okazało się, że nie ma możliwości drugiego ataku szczytowego, co zapewniał plan trekkingu. Mnie akurat bardzo zależało na dłuższej aklimatyzacji, bo tylko to dawało mi szansę na zdobycie góry. Faktem jest, że większość turystów zdobywa Jebel właśnie na szybko, a już na pewno Polacy, ale to nie znaczy, że tak jest dobrze. Maciek bardzo mnie prosił o napisanie, dlaczego tak dużą wagę przykładamy do aklimatyzacji, co niniejszym czynię. Ignorowanie prawidłowej aklimatyzacji sprzyja łatwiejszemu pojawieniu się choroby wysokogórskiej, która oprócz tego, że skutkuje bólami głowy, wymiotami, biegunką czy objawami przeziębienia może dawać ogniska niedokrwienia w centralnym układzie nerwowym (doi: 10.1097/01.CSMR.0000308669.99816.71) oraz krwawienia do siatkówki oka (https://doi.org/10.1089/ham.2017.0003). Czy aby warto? Ja już jestem w takim wieku, że zupełnie nie jestem zainteresowana testowaniem swojego organizmu i oczekiwaniem na ewentualne następstwa nabytych dysfunkcji. Ponadto program wycieczki sugerował wiele atrakcji, które dobrze wyglądały na papierze, ale praktycznie nie były do zrealizowania. Konieczność dotarcia do odległych punktów docelowych wykluczała zaliczanie wymienionych ofert (kąpiele pod wodospadami czy kurs wspinaczkowy) bo na miejscu byliśmy w godzinach popołudniowych lub nawet wieczornych. Baza hotelowa zarezerwowana przez organizatora momentami żenująca. Podsumowując, wyjazdu do Maroka z agencją 4Challenge nie polecam (nie wierzę, że to piszę) i raczej już nie będę jej w stanie zaufać.
Ogłaszam przerwę w postach do jesieni. Teraz będę mogła zacząć montaż filmu z wyprawy. A na październik mam już zaplanowany wypad do Etiopii. Długo trwała realizacja tego marzenia, ale wszystko wskazuje na to, że tym razem wypali. Organizujemy to bardziej samodzielnie więc mam trochę obaw. Będzie się działo, o czym napiszę po powrocie, najwcześniej końcem roku.